Zaczęło się od Mikołaja (specjalnie nie napiszę: świętego - bo to przebierańce). W nocy przyszedł ten prawdziwy. Rano lekko bała się pójść do swojego pokoju, bo oczywiście w nocy przywędrowała do mnie, ale weszła, otworzyła prezent, cieszyła się... Potem imieniny poza domem i ktoś miał strój Mikołaja, ktoś drobne prezenty i chętny się znalazł do przebrania. Były zamknięte drzwi i pukanie do nich... A zuz stoi przy mnie i już się denerwuje. Jeszcze jak mówiliśmy, że zaraz przyjdzie Mikołaj to nic nie dawało, że stała przy mnie (choć zawsze na utulenie jej wszystkich bolączek mama wystarczała). Mówi: "Chcę do swojego domku.." Ale Myślałam, że jakoś z daleka popatrzy. Ale nie rozpłakała się i krzyczała tak przeraźliwie jak dorosły na najstraszniejszym horrorze. Nie wiem czemu tak. Skąd ten strach. Niektóre dzieci tak ponoć mają... Mikołaj musiał natychmiast wyjść.
Od tego się zaczęło. Teraz widzę, że pojawiają się kolejne rzeczy, których moja córka się boi. Gadający piesek w telefonie, który nagle wyjrzał zza gazety, Mikołaj w bajce z jej ulubionego Klubu Myszki Miki. Aż uciekła do swojego pokoju. Tam czuła się bezpieczniej niż przy mnie, bo nie widziała. A wczoraj weszła do kartonu po przesyłce, a ja mówię, że może wyślemy Cię? Damy listonoszowi i będziesz paczuszką. Wyszła natychmiast i mówi, że ona nie chce być paczką... Albo przedwczoraj. Kąpała się jak zwykle pod opieką taty. Zaczął on puszczać zajączki z lusterka po ścianie, śmiała się wniebogłosy. Nagle światło skierował na jej brzuch i mówi: o jest na twoim brzuchu! Rozpłakała się natychmiast i chciała jak najszybciej wychodzić z wody.
I zadziwiamy się tym, że proste, zwyczajne rzeczy powodują w niej strach. I szkoda mi jej. Potem jak o tym rozmawiamy i ona mówi, że "troszkę się boiła". Ale nie jest wytłumaczyć dlaczego. Malutki rozumek małego człowieczka...
Najgorszy był jednak Mikołaj. Teraz usłyszy jakiś szmer, stukot, pukanie. Pyta: "kto to?" Myślałam, że to nowy etap zainteresowania. A pewnego razu wyszło, że upewnia się, że to nie Mikołaj...
A w ogóle ostatnio coś odkryłam, co trochę mi pomaga...
Leżałam tak sobie karmiąc i usypiając Malucha. I choć w dzień jak zwykle były plany, że jak dzieci zasną to ogarnę tu, zrobię tamto... Wiedziałam, że z każdą minutą mam coraz mniej siły by wstać z ciepłego łóżka..... Zza ściany dobiegał dźwięk telewizora starszej sąsiadki - która zawsze wtedy ma włączone TV Trwam....
Jej mąż zmarł niewiele przed naszym ślubem.
Pamiętam jak stała karetka pod domem. Długo, długo. Jak my się remontowaliśmy....
I tak sobie wyobraziłam jak siedzi sobie teraz sama w fotelu, w czystym mieszkaniu. Sama. Ma wszystko posprzątane. Zawsze. Bo kto jej bałagani? Choć ona nie jest doskonałym przykładem, bo razem z nią w tym domu mieszka syn z rodziną. Wprawdzie na innym piętrze. Ale jest.
Jest jednak przecież mnóstwo takich starszych pań. Co tak same mieszkają i do sprzątana mają chyba tylko kurze. A wszystko zawsze na czas.
I od razu sobie pomyślałam, że wolę ten mój bałagan i ciągły niedoczas. To, że wszystko jest wszędzie oznacza, że nie jestem sama! Że mam wszystko, co kocham!
sobota, 20 grudnia 2014
poniedziałek, 8 grudnia 2014
O tym, że mężczyzna nigdy nie zrozumie kobiety. Matki.
Właściwie dzień jak co dzień. Najpierw walka, żeby się ubrać. Albo przy względnych wiatrach - żeby pomóc się ubierać, bo oto ona chce SAMA. Potem ścielenie łóżka - jedynie przy pomocy Poziomy - w podawaniu sześciu ciężkich poduszek służących za oparcie narożnika, wcześniej trzeba również skorzystać z pomocy przy wkładaniu pościeli. I nie ma, że nie zauważy... Jak samemu ustawisz podsuszki to je ściągnie z rykiem i hasłem, że to ona chciała podawać. I gdzieś w międzyczasie śniadanie. Mojej i jej. I to wszystko w dość dużym napięciu, bo trzeba to zrobić przy dobrym humorze tego młodszego, które trudno w tym czasie trzymać na rękach. I choć on naprawdę jest do rany przyłóż, to ma przecież swoje humorki. /Choć Zuz bije go na głowę!/
Uf... Jest jakaś 9.00. Poranne obowiązki wykonane. Gdzieś w między czasie jakieś karmienia. A od 10.00 można już tą Starszą namawiać na spacer, który koło 11.00. W zależności o której brat zdołał uciąć sobie drzemkę przy cycusiu. Potem w napięciu trzeba w dość krótkim odstępie czasu nakarmić syna, ubrać na dwór córkę (ustalmy, że jest już namówiona i poddaje się czynnościom ubierania), potem samą siebie, na końcu bohatera, który wyraźnie potrzebuje dłuższego snu. i... przy wtórze większego lub mniejszego płaczu, jednego albo dwóch, cała zapocona i znerwicowana wychodzę wreszcie na powietrze.
Spacer często jest staniem w miejscu i marznięciem, bo oto córa zalicza napotkane murki i ani myśli iść dalej. Cóż, plac zabaw o tej porze roku zamiera... No nic. Ja marznę, ale synio śpi, a córcia łapie tlen.
Z godzinę wracam zmarznięta z modlitwą na ustach, żeby udało się go położyć śpiącego w domu, żeby spał jeszcze te dwie godziny jak to ma w swoim zwyczaju, a samemu... zabrać się za obiad przy wtórze starszej marudy. Pocimy się dalej i wymyślamy kreatywną pomoc w kuchni dla dwulatki. Dziś padło na krojenie pieczarek nożem do smarowania masła. Robiła co mogła.. I wszystko byłoby git, jakby Młodszy się nie obudził.... Dziś jednak coś mu przerwało sen, a obiad zrobić trzeba! Dziś szczepienie, więc jak M. wróci z pracy obiad musi już być! Pocę się więc podwójnie. Z niedospaną Marudą i z Małym, Nieśpiącym.
Obiad dla córki z coraz bardziej marudzącym synciem. Bo przecież krótko spał po spacerze, więc nadal chce spać. W chuście mu źle. O raju, jak ją karmić?? Ok. Czasem lubi trochę swobody, kładę, go więc obok na łóżku, zdejmuje porcięta, niech macha nogami, a ja kończę szaleństwo karmienia. Potem szybkie usypianie w chuście z łażeniem po całym domu i z zerkaniem na Zuz.
Niecierpliwie oczekuję godziny powrotu ojca dzieciarni. Że choć trochę odciąży, że wreszcie wezmę Poziomę na ręce, a nie kolejny raz powiem jej: poczekaj teraz nie mogę. Bo odkąd włączyła jej się zazdrość, na ręce do mnie chce nieustannie... Biorę telefon i zastanawiam się czy już dzwonić gdzie on jest?! Już powinien być. Zaraz ze wszystkim nie zdążymy. Niewyspanie Małej coraz bardziej daje się we znaki, ale przecież uśpić w dzień się nie da! Dzwonię. Nie odbiera. Dlaczego nie odbiera??? Nie dość, że go jeszcze nie ma, to jeszcze nie wiem za ile być zamierza. Powoli dostaję szału. Dobra. Trzeba radzić sobie samemu... Myję włosy. Młody w bujaczku, Starsza na kibelku, prawie skacze przez kabel od suszarki, rusza wszystko co nie wolno. A ja przypominam sobie, że kiedyś w łazience bywałam sama... To teraz ubieranie towarzystwa bo przecież jest już tak późno, że jak on wreszcie powróci to trzeba być gotowym! Ten brzęczy, tą przekonywać, że strój, który jej wybrałam jest fajny i wszystko do siebie pasuję i w ogóle świetnie wygląda...
W końcu powrócił. Mąż i ojciec. Oddaję mu syna, kończę dlań obiad i po części dla mnie.. I w pewnym momencie zauważam:
- Ale dziś w końcu, znowu godzinę później wróciłeś.
- No. Tak. Ale tak szczerze to chcesz wiedzieć czemu?
Sama nie wiem czy chcę wiedzieć. Co to zmieni, Ciagle ma pieryliard spraw, A to dziennieki, a to rodzice a to dyrektor. Ale sam zaczyna:
- Wiesz, bo siadłem do komputera i wszedłem na youtube i wiesz. Niektóre piosenki są tak popularne, że maja 5mln odsłon. Czaisz to?!
??????????? Wtf??? Co on do mnie gada? Ja to walczę z nimi dzień cały. Spinam poślady od rana do południa, a on sobie po lekcjach jeszcze na youtube postanowił wejść.
Łzy mi stanęły w oczach i gulę w gardle poczułam mieszając ten sos pieczarkowy z mąką i śmietaną... Jeść mi się odechciało... Męska beztroska po raz kolejny. Tym razem w wydaniu mojego męża. Ojca. Który nieraz jest tylko jak kolejne dziecię me...
Uf... Jest jakaś 9.00. Poranne obowiązki wykonane. Gdzieś w między czasie jakieś karmienia. A od 10.00 można już tą Starszą namawiać na spacer, który koło 11.00. W zależności o której brat zdołał uciąć sobie drzemkę przy cycusiu. Potem w napięciu trzeba w dość krótkim odstępie czasu nakarmić syna, ubrać na dwór córkę (ustalmy, że jest już namówiona i poddaje się czynnościom ubierania), potem samą siebie, na końcu bohatera, który wyraźnie potrzebuje dłuższego snu. i... przy wtórze większego lub mniejszego płaczu, jednego albo dwóch, cała zapocona i znerwicowana wychodzę wreszcie na powietrze.
Spacer często jest staniem w miejscu i marznięciem, bo oto córa zalicza napotkane murki i ani myśli iść dalej. Cóż, plac zabaw o tej porze roku zamiera... No nic. Ja marznę, ale synio śpi, a córcia łapie tlen.
Z godzinę wracam zmarznięta z modlitwą na ustach, żeby udało się go położyć śpiącego w domu, żeby spał jeszcze te dwie godziny jak to ma w swoim zwyczaju, a samemu... zabrać się za obiad przy wtórze starszej marudy. Pocimy się dalej i wymyślamy kreatywną pomoc w kuchni dla dwulatki. Dziś padło na krojenie pieczarek nożem do smarowania masła. Robiła co mogła.. I wszystko byłoby git, jakby Młodszy się nie obudził.... Dziś jednak coś mu przerwało sen, a obiad zrobić trzeba! Dziś szczepienie, więc jak M. wróci z pracy obiad musi już być! Pocę się więc podwójnie. Z niedospaną Marudą i z Małym, Nieśpiącym.
Obiad dla córki z coraz bardziej marudzącym synciem. Bo przecież krótko spał po spacerze, więc nadal chce spać. W chuście mu źle. O raju, jak ją karmić?? Ok. Czasem lubi trochę swobody, kładę, go więc obok na łóżku, zdejmuje porcięta, niech macha nogami, a ja kończę szaleństwo karmienia. Potem szybkie usypianie w chuście z łażeniem po całym domu i z zerkaniem na Zuz.
Niecierpliwie oczekuję godziny powrotu ojca dzieciarni. Że choć trochę odciąży, że wreszcie wezmę Poziomę na ręce, a nie kolejny raz powiem jej: poczekaj teraz nie mogę. Bo odkąd włączyła jej się zazdrość, na ręce do mnie chce nieustannie... Biorę telefon i zastanawiam się czy już dzwonić gdzie on jest?! Już powinien być. Zaraz ze wszystkim nie zdążymy. Niewyspanie Małej coraz bardziej daje się we znaki, ale przecież uśpić w dzień się nie da! Dzwonię. Nie odbiera. Dlaczego nie odbiera??? Nie dość, że go jeszcze nie ma, to jeszcze nie wiem za ile być zamierza. Powoli dostaję szału. Dobra. Trzeba radzić sobie samemu... Myję włosy. Młody w bujaczku, Starsza na kibelku, prawie skacze przez kabel od suszarki, rusza wszystko co nie wolno. A ja przypominam sobie, że kiedyś w łazience bywałam sama... To teraz ubieranie towarzystwa bo przecież jest już tak późno, że jak on wreszcie powróci to trzeba być gotowym! Ten brzęczy, tą przekonywać, że strój, który jej wybrałam jest fajny i wszystko do siebie pasuję i w ogóle świetnie wygląda...
W końcu powrócił. Mąż i ojciec. Oddaję mu syna, kończę dlań obiad i po części dla mnie.. I w pewnym momencie zauważam:
- Ale dziś w końcu, znowu godzinę później wróciłeś.
- No. Tak. Ale tak szczerze to chcesz wiedzieć czemu?
Sama nie wiem czy chcę wiedzieć. Co to zmieni, Ciagle ma pieryliard spraw, A to dziennieki, a to rodzice a to dyrektor. Ale sam zaczyna:
- Wiesz, bo siadłem do komputera i wszedłem na youtube i wiesz. Niektóre piosenki są tak popularne, że maja 5mln odsłon. Czaisz to?!
??????????? Wtf??? Co on do mnie gada? Ja to walczę z nimi dzień cały. Spinam poślady od rana do południa, a on sobie po lekcjach jeszcze na youtube postanowił wejść.
Łzy mi stanęły w oczach i gulę w gardle poczułam mieszając ten sos pieczarkowy z mąką i śmietaną... Jeść mi się odechciało... Męska beztroska po raz kolejny. Tym razem w wydaniu mojego męża. Ojca. Który nieraz jest tylko jak kolejne dziecię me...
środa, 3 grudnia 2014
Czy to możliwe?
Czy to możliwe żeby nie mieć żadnych pasji i zainteresowań?
Czy to możliwe, że nie tęskni się za niczym, czego teraz nie mogę, bo dzieci małe, bo dom do ogarnięcia...
Czy to możliwe, żeby nawet jak wytęży się swoje myślenie nie znaleźć nic co sprawiałoby radość i jeszcze robiąc to, znaleźć jakiś sposób na zarabianie pieniędzy?
Czy to możliwe, że nie ma rzeczy, która byłaby odskocznią od matkowania?
Przecież to niemożliwe, że Bóg nie dał mi żadnych talentów, które mogłabym rozwijać...
Gdzie popełniłam błąd? Tak tkwię sama w sobie. Odpoczywam w samotności. Ciągnie mnie jedynie do robienia niczego - jak mam wszystkiego dość...
M. stając się ojcem, musiał póki co zrezygnować z tylu pasji, zainteresowań. Bo nie ma czasu, nie ma jak, nie ma gdzie.... On jest w tym wulkanem.... Tęskni...
A ja?
Czy to możliwe, że nie tęskni się za niczym, czego teraz nie mogę, bo dzieci małe, bo dom do ogarnięcia...
Czy to możliwe, żeby nawet jak wytęży się swoje myślenie nie znaleźć nic co sprawiałoby radość i jeszcze robiąc to, znaleźć jakiś sposób na zarabianie pieniędzy?
Czy to możliwe, że nie ma rzeczy, która byłaby odskocznią od matkowania?
Przecież to niemożliwe, że Bóg nie dał mi żadnych talentów, które mogłabym rozwijać...
Gdzie popełniłam błąd? Tak tkwię sama w sobie. Odpoczywam w samotności. Ciągnie mnie jedynie do robienia niczego - jak mam wszystkiego dość...
M. stając się ojcem, musiał póki co zrezygnować z tylu pasji, zainteresowań. Bo nie ma czasu, nie ma jak, nie ma gdzie.... On jest w tym wulkanem.... Tęskni...
A ja?
poniedziałek, 1 grudnia 2014
Do mnie.
"Jeśli
wierzysz, że Bóg jest wszechmogący i zwracasz się do Niego w chwilach
utrapień, to skąd w twoim życiu tyle strachu o jutro? Przecież pewność
Bożej mocy powinna otrzeć z oczu łzy i zabrać wszelki smutek. Może
bierze się to stąd, że pomimo wiary w moc Boga wątpisz w Jego miłość do
ciebie? W to, że chce dla ciebie tylko dobra?"
niedziela, 30 listopada 2014
Czekając.
Niedziela. Miała być leniwa. Bez planów. Ale radosna. We czwórkę! Zuz już piąty dzień gluci. Karol - trudno mi określić, bo od dwóch dni coś mu czasem w nosie brzęczy. To psiknę Marimerem, rano małego glutka odciągnę... I tak wygląda jego katar (z Zuz leje się hektolitrami - dziś już tylko z jednej dziurki:P). Także synia niewątpliwie w prawie pełnym zdrowiu trzyma moje mleko :) M. już brało. Ale po dniu przeszło, mnie też, ale bardzo lekko. Tak więc ze względu na córę miało być w domu. M. poleciał na 9.00 na mszę, ja miałam wyjść pospacerować z Małym i pójść z zaśniętym i pospacerowanym na 12.00... Wszystko grało. Wyszykowałam się... Juz już brałam go do karmienia ostatniego, gdy nagle to coś mu się nie spodobało, rozwył się..... I wtedy to właśnie niedziela w spokoju i radości poszła się... No. Tu nie chciał jeść, zwył się. Uspokajał się. Przysypiał, przebudzał, zjadł, znów się zwył. Znów zasnął... I tak parę godzin... Za winowajców obstawiam brzuch i zmęczenie. Choć pojęcia nie mam co mu tak zaszkodziło... Tu zmęczony, tu boli, tu znów possie, żeby zasnąć a to znowu boli...
I przypomniało mi się wszystko z Zuz. Jakie to było męczące, że pomóc nie można, że wszystko źle... I pomyśleć, że z nią było tak codziennie... A z nim dopiero drugi raz! Z nim o tyle gorzej, że ma tą przepuklinę. Truchlejemy i zaglądamy w pieluszkę. Jest napięta. Ale on przecież ryczy, więc to dlatego. Minie, czy trzeba będzie jechać na IP? A może koło samo się nakręcało? On płakał najpierw z nerwu, potem ze zmęczenia, a potem może z bólu, bo go ta przepuklinka cisnęła? A może to coś z nerkami? Mamy też się mieć na baczności jak będze jakiś "inny" niż zwykle.. I tak oto, każdy większy płacz u niego jest stresem poczwórnym chyba. Bo do końca nie wiadomo czemu płacze. I czy przestanie czy wylądujemy w szpitalu...
Bo tak generalnie to na co dzień jakbyśmy zdrowego chłopca mieli...
W końcu zasnął na dłużej. Ale oczywiście po odłożeniu za jakiś czas obudził się, potem ponownie ululany zasnął i śpi M. na ramieniu, a mi udało się pójść na 16.30.. Zuz na nasze szczęście została zabrana do swojej siostry ciotecznej (rodzice w/w jak widać mają gdzieś gluta), a Karolo trochę spokoju na sen...
Z tego wszystkiego wyszło tyle, że byłam sama na mszy w pierwszą niedzielę Adwentu. Uświadomić sobie mogłam, że to nie tylko czas czekania na Boże Narodzenie, ale i na Chrzest Święty... Chwila wolnego myślenia... By przygotować siebie i wszystko....
I przypomniało mi się wszystko z Zuz. Jakie to było męczące, że pomóc nie można, że wszystko źle... I pomyśleć, że z nią było tak codziennie... A z nim dopiero drugi raz! Z nim o tyle gorzej, że ma tą przepuklinę. Truchlejemy i zaglądamy w pieluszkę. Jest napięta. Ale on przecież ryczy, więc to dlatego. Minie, czy trzeba będzie jechać na IP? A może koło samo się nakręcało? On płakał najpierw z nerwu, potem ze zmęczenia, a potem może z bólu, bo go ta przepuklinka cisnęła? A może to coś z nerkami? Mamy też się mieć na baczności jak będze jakiś "inny" niż zwykle.. I tak oto, każdy większy płacz u niego jest stresem poczwórnym chyba. Bo do końca nie wiadomo czemu płacze. I czy przestanie czy wylądujemy w szpitalu...
Bo tak generalnie to na co dzień jakbyśmy zdrowego chłopca mieli...
W końcu zasnął na dłużej. Ale oczywiście po odłożeniu za jakiś czas obudził się, potem ponownie ululany zasnął i śpi M. na ramieniu, a mi udało się pójść na 16.30.. Zuz na nasze szczęście została zabrana do swojej siostry ciotecznej (rodzice w/w jak widać mają gdzieś gluta), a Karolo trochę spokoju na sen...
Z tego wszystkiego wyszło tyle, że byłam sama na mszy w pierwszą niedzielę Adwentu. Uświadomić sobie mogłam, że to nie tylko czas czekania na Boże Narodzenie, ale i na Chrzest Święty... Chwila wolnego myślenia... By przygotować siebie i wszystko....
piątek, 14 listopada 2014
Małe trudy rodzicielstwa.
Nie wiem właściwie czy dalej tu pisać. Udaje mi się to coraz rzadziej i do końca nie wiem dla kogo czy po co to robię... Zaczynałam z zupełnie innym nastawieniem, teraz - jest ono we mnie zupełnie inne. A coś takiego jak "wolny czas" aktualnie nie istnieje w moim słowniku. Nie wiem... Mam parę blogów, które uwielbiam czytać. Pisać też bym chciała... Ale... ech... wiele rzeczy bym chciała a sił nie wystarcza.
Ogólnie to nasz Malec kolekcjonuje różne przypadłości :/ Zaczęło się od cukrzycy ciążowej, która nie pozwoliła mu normalnie przybierać na wadze (choć to moja tylko teoria) i czerpać z mojego pożywienia tyle ile by mógł. Choć przynajmniej ominęła go masa niepotrzebnych słodkości przynajmniej ;) No i cóż. Potem ten zastój moczu, o którym też dowiedzieliśmy się jeszcze w ciąży, a który po porodzie nie odpłynął, potem jakieś wodniaki w jąderkach, które niby mają same zniknąć, a teraz się okazało, że ma przepuklinę pachwinową i czeka go raczej na pewno operacja... :( I choć Poziomę od małego męczyła alergia, to przy nim dowiadujemy się o takich przypadłościach, o których pojęcia nie mieliśmy... Dziękować Bogu, że wszystkie uleczalne... I że naprawdę są dzieci, które mają gorzej...
Patrzę na niego jak słodko śpi. Kocham go. Poziomeczkę też.
Ogólnie to nasz Malec kolekcjonuje różne przypadłości :/ Zaczęło się od cukrzycy ciążowej, która nie pozwoliła mu normalnie przybierać na wadze (choć to moja tylko teoria) i czerpać z mojego pożywienia tyle ile by mógł. Choć przynajmniej ominęła go masa niepotrzebnych słodkości przynajmniej ;) No i cóż. Potem ten zastój moczu, o którym też dowiedzieliśmy się jeszcze w ciąży, a który po porodzie nie odpłynął, potem jakieś wodniaki w jąderkach, które niby mają same zniknąć, a teraz się okazało, że ma przepuklinę pachwinową i czeka go raczej na pewno operacja... :( I choć Poziomę od małego męczyła alergia, to przy nim dowiadujemy się o takich przypadłościach, o których pojęcia nie mieliśmy... Dziękować Bogu, że wszystkie uleczalne... I że naprawdę są dzieci, które mają gorzej...
Patrzę na niego jak słodko śpi. Kocham go. Poziomeczkę też.
sobota, 1 listopada 2014
Łóżko czteroosobowe.
Powiem tyle. Dobrze, że kupiliśmy łóżko z największą powierzchnią do spania jaką się tylko dało - biorąc pod uwagę wielkość pokoju i konieczność jego składania w narożnik. Ma tak właściwie prawie tyle samo miejsca do spania, co nasze pierwsze łóżko, gdy mieliśmy jeszcze własną sypialnię... chlip...
***Ale nic to ;-) I tak o wiele bardziej wolę moje cudowne dzieci niż własną sypialnię!***
Okazuje się, że musi ono pomieścić 4 osoby... Na szczęście dwie nie są jeszcze zbyt wielkie, ale swojego miejsca też potrzebują...
Co tu dużo mówić. nam przestrzeń potrzebna, żeby się dobrze wyspać, naszym dzieciom nie! Wolą gnieździć się z rodzicami!!! Pozioma raz zasypia z nami, raz w swoim łóżku. Jednak gdzie by nie zasypiała w środku nocy ląduje u nas. Mało jest nocy takich, żeby całe przespała w swoim łóżeczku. No cóż. I co najgorsze coraz częściej przychodzi z płaczem. Nie wiem czy jej się coś śni, czy brak rodziców blisko czy co... Dobrze jeszcze jak się potulnie kładzie i przytula do tatusia, gorzej, gdy obiektem ukojenia musi być mama! Obok której śpi bądź co gorsza podjada Karolo... Ech. Nerw czasem łapie i noc podwójnie niewyspana, bo przez dwójkę... I zastanawiam się jak długo tak... Bo synuś po pierwszym nocnym przebudzeniu też śpi już z nami. Z powodu braku moich sił do ciągłego wstawania. I gdyby nie lekka ciasnota, nocne tłumaczenia Zuzi; "nie płacz, przytul się do tatusia, mamusia teraz karmi" wspólne spanie z Karolkiem można zaliczyć by do prawie przespanych nocy. Owszem je kilka razy, ale najczęściej nie robi niepotrzebnego zamieszkania swoją osobą, gdy ma możliwość spania obok jadłodajni. Do tego ciepłej i mięciutkiej!
Żeby zdobyć trochę większą przestrzeń M. kładzie się z Zuz często odwrotnie niż ja. :) I tak wąchamy swoje stopy ;) Także tego, z jednym dzieckiem lajt jest. Przy dwóch lekkie niewygody. Ale jakoś funkcjonujemy w tej komunie. Strach mnie ogarnął, bo planujemy wyjazd do teściów. A tam do dyspozycji wersalka, do tego mega skrzypiąca. Te noce nie będą przespane jeśli czegoś nie wymyślimy...
***Ale nic to ;-) I tak o wiele bardziej wolę moje cudowne dzieci niż własną sypialnię!***
Okazuje się, że musi ono pomieścić 4 osoby... Na szczęście dwie nie są jeszcze zbyt wielkie, ale swojego miejsca też potrzebują...
Co tu dużo mówić. nam przestrzeń potrzebna, żeby się dobrze wyspać, naszym dzieciom nie! Wolą gnieździć się z rodzicami!!! Pozioma raz zasypia z nami, raz w swoim łóżku. Jednak gdzie by nie zasypiała w środku nocy ląduje u nas. Mało jest nocy takich, żeby całe przespała w swoim łóżeczku. No cóż. I co najgorsze coraz częściej przychodzi z płaczem. Nie wiem czy jej się coś śni, czy brak rodziców blisko czy co... Dobrze jeszcze jak się potulnie kładzie i przytula do tatusia, gorzej, gdy obiektem ukojenia musi być mama! Obok której śpi bądź co gorsza podjada Karolo... Ech. Nerw czasem łapie i noc podwójnie niewyspana, bo przez dwójkę... I zastanawiam się jak długo tak... Bo synuś po pierwszym nocnym przebudzeniu też śpi już z nami. Z powodu braku moich sił do ciągłego wstawania. I gdyby nie lekka ciasnota, nocne tłumaczenia Zuzi; "nie płacz, przytul się do tatusia, mamusia teraz karmi" wspólne spanie z Karolkiem można zaliczyć by do prawie przespanych nocy. Owszem je kilka razy, ale najczęściej nie robi niepotrzebnego zamieszkania swoją osobą, gdy ma możliwość spania obok jadłodajni. Do tego ciepłej i mięciutkiej!
Żeby zdobyć trochę większą przestrzeń M. kładzie się z Zuz często odwrotnie niż ja. :) I tak wąchamy swoje stopy ;) Także tego, z jednym dzieckiem lajt jest. Przy dwóch lekkie niewygody. Ale jakoś funkcjonujemy w tej komunie. Strach mnie ogarnął, bo planujemy wyjazd do teściów. A tam do dyspozycji wersalka, do tego mega skrzypiąca. Te noce nie będą przespane jeśli czegoś nie wymyślimy...
piątek, 24 października 2014
Odpoczynek contra codzienność.
Ostatni weekend byliśmy poza domem. Niedaleko, a jednak zupełnie inne powietrze, otoczenie.
Nie trzeba sprzątać i gotować. I czy można chcieć czegoś więcej mając to on stop na okrągło? :) Mi możliwość takiego wyjazdu wystarczyła :) M. był w wielkim szoku, że nie marudziłam, że pojechać chciałam, że nie widziałam jak zwykle samych "ale". Sama nie wiem jak to się stało. Po prostu widziałam ten wyjazd realnie. To tam ten jesienny podryw, to tam spacery po błocie i karmienie w lesie. I choć sobota deszczowa, to niedziela już słoneczna, choć nie tak już ciepła... Hm... choć w porównaniu z dzisiejszymi 5 stopniami, które myślałam, że zawrócą mnie do domu ze spaceru (rajuśku jak zmarzłam!!!), to było jeszcze znośnie ciepło :D
Wróciłam stamtąd pozytywnie naładowana, choć nie powiem, że wypoczęta, wszak nocne wstawanie było i tam nieprzerwanie ;-)
Jednak brak możliwości drzemek w ciągu dnia nieźle już daje mi się we znaki. Często jest taki moment koło południa, że oczy same się zamykają, ale jakoś to mija i funkcjonuje cały dzień... Do 20.00-21.00 kiedy po prostu padam na twarz. Teraz to pisząc oczy tez powoli same się zamykają... Sen.. Mój największy przyjaciel.
Nadal jest lepiej niż z malutką Poziomą, nadal jakoś to lepiej funkcjonuje, choć najgorzej jest przeżyć poranek. Zjeść śniadanie. Gdy czasem jedną ręką karmię Zuz, drugą siebie, a trzecią (no dobra - cyckiem) Lolka. Jednocześnie. On tak jak jego siostra będzie raczej typem zoombie, który to za dużo snu nie potrzebuje. Ostatnimi dniami ma jedną - kilkugodzinną drzemkę. Poza tym trochę przyśnie w chuście, trochę się pouśmiecha i trochę pomarudzi. Gdyby spał jak człowiek w jego wieku to bym chyba perfekcyjna panią domu. A tak. Nie jestem. Cóż.
Może po prostu ciężko zasnąć chociażby przy karmieniu, jak coraz słyszy głos matki napominając starszą siostrę: "Nie rusz tego! Zejdź stamtąd, bo zaraz spadniesz! Zostaw to! No o co ja Cię prosiłam!" Bo ta Mała sobie używa, że matka cycem przywiązana... Zaczął aniołek zamieniać się z małego diabełka... Bałagan potrafi zrobić nieziemski i za chwilę nachylając się nad bratem powiedzieć: "Nie maltw się Kalolku. Mamusia zialaź wsistko posipsiąta pięknie". A ja oczy jak pięć złoty, skąd w niej takie pomysły i podejście do sprawy??
I choć jak już pisałam, miłość dzieląc pomnożyła się na dwoje szkrabów, jak tak karmię jedno, a drugie lata mi po głowie. Choć są obje cudowni - chyba nie chciałabym przeżywać tego trzeci raz. Nie dość, że nie uważam się za najlepszą matkę, sądzę, że nie najlepiej mi idzie zajmowanie się nimi, planowanie dnia, posiłków, to jeszcze chyba zbyt szybko tracę do nich cierpliwość. Przy trójce chyba bym oszalała. I jeśli już to za kilka dobrych lat. Jak te młode trochę się usamodzielnią.
No. Ciekawe co wyjdzie z tych moich planów na życie...
Nie trzeba sprzątać i gotować. I czy można chcieć czegoś więcej mając to on stop na okrągło? :) Mi możliwość takiego wyjazdu wystarczyła :) M. był w wielkim szoku, że nie marudziłam, że pojechać chciałam, że nie widziałam jak zwykle samych "ale". Sama nie wiem jak to się stało. Po prostu widziałam ten wyjazd realnie. To tam ten jesienny podryw, to tam spacery po błocie i karmienie w lesie. I choć sobota deszczowa, to niedziela już słoneczna, choć nie tak już ciepła... Hm... choć w porównaniu z dzisiejszymi 5 stopniami, które myślałam, że zawrócą mnie do domu ze spaceru (rajuśku jak zmarzłam!!!), to było jeszcze znośnie ciepło :D
Wróciłam stamtąd pozytywnie naładowana, choć nie powiem, że wypoczęta, wszak nocne wstawanie było i tam nieprzerwanie ;-)
Jednak brak możliwości drzemek w ciągu dnia nieźle już daje mi się we znaki. Często jest taki moment koło południa, że oczy same się zamykają, ale jakoś to mija i funkcjonuje cały dzień... Do 20.00-21.00 kiedy po prostu padam na twarz. Teraz to pisząc oczy tez powoli same się zamykają... Sen.. Mój największy przyjaciel.
Nadal jest lepiej niż z malutką Poziomą, nadal jakoś to lepiej funkcjonuje, choć najgorzej jest przeżyć poranek. Zjeść śniadanie. Gdy czasem jedną ręką karmię Zuz, drugą siebie, a trzecią (no dobra - cyckiem) Lolka. Jednocześnie. On tak jak jego siostra będzie raczej typem zoombie, który to za dużo snu nie potrzebuje. Ostatnimi dniami ma jedną - kilkugodzinną drzemkę. Poza tym trochę przyśnie w chuście, trochę się pouśmiecha i trochę pomarudzi. Gdyby spał jak człowiek w jego wieku to bym chyba perfekcyjna panią domu. A tak. Nie jestem. Cóż.
Może po prostu ciężko zasnąć chociażby przy karmieniu, jak coraz słyszy głos matki napominając starszą siostrę: "Nie rusz tego! Zejdź stamtąd, bo zaraz spadniesz! Zostaw to! No o co ja Cię prosiłam!" Bo ta Mała sobie używa, że matka cycem przywiązana... Zaczął aniołek zamieniać się z małego diabełka... Bałagan potrafi zrobić nieziemski i za chwilę nachylając się nad bratem powiedzieć: "Nie maltw się Kalolku. Mamusia zialaź wsistko posipsiąta pięknie". A ja oczy jak pięć złoty, skąd w niej takie pomysły i podejście do sprawy??
I choć jak już pisałam, miłość dzieląc pomnożyła się na dwoje szkrabów, jak tak karmię jedno, a drugie lata mi po głowie. Choć są obje cudowni - chyba nie chciałabym przeżywać tego trzeci raz. Nie dość, że nie uważam się za najlepszą matkę, sądzę, że nie najlepiej mi idzie zajmowanie się nimi, planowanie dnia, posiłków, to jeszcze chyba zbyt szybko tracę do nich cierpliwość. Przy trójce chyba bym oszalała. I jeśli już to za kilka dobrych lat. Jak te młode trochę się usamodzielnią.
No. Ciekawe co wyjdzie z tych moich planów na życie...
środa, 22 października 2014
Znów bez słów.
Pozioma wzbudzająca zainteresowanie u najstarszej części społeczeństwa. Ktoś widział film "Wszystko się może zdarzyć"?Jakby kadr stamtąd ;-)
Radość posiadania kaloszków. U matki jak i u córki :P
Jesienne podrywy.
Matka karmiąca. W lesie.
czwartek, 16 października 2014
Złota. Polska.
Jacie... dla mnie może być tak co roku. Absolutnie nie za długo jest tak ciepło. Dla mnie zima może być mroźna i pełna śniegu, ale miesiąc. Nie dłużej! I tak ciężko znieść, że o 18.00 już noc ciemna.
I wiem - wiem, że lada dzień skończy się prawdziwie piękna jesień. Już kilka dni pod rząd kupowaliśmy ostatniego loda tego sezonu Poziomie. Już w tamten weekend kazałam M. napawać się słoneczną niedzielą, bo już lada chwila będziemy ją tylko wspominać.. a tu proszę. Jeszcze ze 4 lody zjedzone, jeszcze słońce na spacery bez kurtek, jeszcze popołudnie i wczesny wieczór nad Zalewem... Z pogodą jak pod koniec lata. Lolek wdycha tlen, a ja siedzę i plotkuję, bo starsza potrafi po placu zabaw biegać już sama. Mogę to rozważać w kategoriach nagrody za przesiedziane w domu lato :) Tak było w ostatnią niedzielę.
A co do mamy. Coraz częściej gości mi w myślach jej nieobecność. dziś miałam ochotę krzyczeć nad jej grobem, żeby i ją stamtąd wyjęli i oddali żywą. Teraz jestem pewna, że moje jako takie samopoczucie po śmierci mamy to jej wyparcie.. W niedzielę, po dwóch miesiącach, byliśmy pierwszy raz na jej grobie... I to zostało to zaproponowane przez moją starszą siostrę. Słabe było to uczucie... Jakaś złość i żal.. Nie. Nie pogodziłam się z tym, ona nie może tam leżeć. Ja wiem, że to tylko jej ciało... Ale nie mogę już go dotknąć. Poczuć jej ciepła, popatrzeć na jej dłonie... Nie mogę...
Ale nic to. Życie. Cholerny rak. Nie ona pierwsza, nie ostatnia. Ktoś dziś cierpi tak jak ona, a jutro umrze. Dopiero niedawno to sobie uświadomiłam. Naprawdę. Że nie tylko ona tak cierpiała. Nie tylko ona te operacje, ta łysa głowa, ta nieporadność i złe rokowania...
A jutro mija 5 lat naszego małżeństwa..
I wiem - wiem, że lada dzień skończy się prawdziwie piękna jesień. Już kilka dni pod rząd kupowaliśmy ostatniego loda tego sezonu Poziomie. Już w tamten weekend kazałam M. napawać się słoneczną niedzielą, bo już lada chwila będziemy ją tylko wspominać.. a tu proszę. Jeszcze ze 4 lody zjedzone, jeszcze słońce na spacery bez kurtek, jeszcze popołudnie i wczesny wieczór nad Zalewem... Z pogodą jak pod koniec lata. Lolek wdycha tlen, a ja siedzę i plotkuję, bo starsza potrafi po placu zabaw biegać już sama. Mogę to rozważać w kategoriach nagrody za przesiedziane w domu lato :) Tak było w ostatnią niedzielę.
A co do mamy. Coraz częściej gości mi w myślach jej nieobecność. dziś miałam ochotę krzyczeć nad jej grobem, żeby i ją stamtąd wyjęli i oddali żywą. Teraz jestem pewna, że moje jako takie samopoczucie po śmierci mamy to jej wyparcie.. W niedzielę, po dwóch miesiącach, byliśmy pierwszy raz na jej grobie... I to zostało to zaproponowane przez moją starszą siostrę. Słabe było to uczucie... Jakaś złość i żal.. Nie. Nie pogodziłam się z tym, ona nie może tam leżeć. Ja wiem, że to tylko jej ciało... Ale nie mogę już go dotknąć. Poczuć jej ciepła, popatrzeć na jej dłonie... Nie mogę...
Ale nic to. Życie. Cholerny rak. Nie ona pierwsza, nie ostatnia. Ktoś dziś cierpi tak jak ona, a jutro umrze. Dopiero niedawno to sobie uświadomiłam. Naprawdę. Że nie tylko ona tak cierpiała. Nie tylko ona te operacje, ta łysa głowa, ta nieporadność i złe rokowania...
A jutro mija 5 lat naszego małżeństwa..
sobota, 4 października 2014
wtorek, 30 września 2014
Córeczka tatusia i synek mamusi?
Dopóki nie urodził się Karolo nie sądziłam, że można kochać kogoś bardziej lub tak samo jak Zuz. Gdy pojawił się on na tym świecie nagle ta miłość się znalazła! Uwielbiam się w niego wpatrywać... :) Gdy je, gdy zasypia na moich rękach lub po prostu gdy śpi... Nie mniej oczywiście kocham Zuzankę. Uwielbiam ją utulić, gdy Mały jest w łóżeczku; popieszczochać się z nią :) I ona też to lubi. Ale nie oszukujmy się - na wspólne tulaski nie mamy zbyt dużo czau.. I choć ktoś mi kiedyś powiedział, że gdy urodzi się kolejne dziecko, to to pierwsze chcąc nie chcąc ma poświęcane mniej uwagi, to ja się z tym nie zgadzam. Nasza córka nie musi żebrać o zauważenie, wspólną zabawę.. I myślę nawet, że nie jest zazdrosna, ba! bardzo kocha braciszka. Jak dziś wróciłam z nim ze swojej wizyty u lekarza, to ona mało co nie przewróciła nosidełka tak chciała go głaskać i tulić :)
Ale dziś miałam pierwszy samotny spacer z synkiem. Nota bene przed chwilą z niego wróciłam, noc ciemna już, ale tak przyjemnie ciepło - choć chwilowy deszcz chciał mnie przepędzić do domu - jak tylko wyszłam. A M. pojechał z córką na tzw. "kulki". Wyszaleć się... :) No i tak sobie samotnie spacerując zastanawiałam się czy ona będzie córeczką tatusia a on synkiem mamusi? Bo nawet teraz M. się śmieje, że to on wymyśla jej zabawy - bawią się w kuchnię, pieką prawdziwe ciastka, robią żelki z galaretki, układa z nią klocki i czyta książeczki. Bo ja wtedy mam najczęściej pewnego osobnika na cycu - albo po prostu ogarniam dom.. No dobrze... albo wreszcie odpoczywam nic nie musząc - bo tata wrócił do domku!
Nie wiem jak będzie, zawsze wydawało mi się, że to ta pierworodna będzie moim "ukochanym" dzieckiem. Póki co jej młodszy brat nie zyskał na przewadze ;-) Kocham ich oboje tak samo. On jedynie taki bezbronny. Potrzebuje całkowitej opieki i troski. A czasem wyłączności... Ona wie, że nie zawsze może się do mamy przytulić, więc tuli się do tatusia - jak nigdy. Ale zasypiać dalej chce tylko ze mną! Więc ja najpierw usypiam jedno, a potem drugie...
Już nie mogę się doczekać jak oni będą razem się bawić, a my tylko na to z boku patrzeć ;-)
Ale dziś miałam pierwszy samotny spacer z synkiem. Nota bene przed chwilą z niego wróciłam, noc ciemna już, ale tak przyjemnie ciepło - choć chwilowy deszcz chciał mnie przepędzić do domu - jak tylko wyszłam. A M. pojechał z córką na tzw. "kulki". Wyszaleć się... :) No i tak sobie samotnie spacerując zastanawiałam się czy ona będzie córeczką tatusia a on synkiem mamusi? Bo nawet teraz M. się śmieje, że to on wymyśla jej zabawy - bawią się w kuchnię, pieką prawdziwe ciastka, robią żelki z galaretki, układa z nią klocki i czyta książeczki. Bo ja wtedy mam najczęściej pewnego osobnika na cycu - albo po prostu ogarniam dom.. No dobrze... albo wreszcie odpoczywam nic nie musząc - bo tata wrócił do domku!
Nie wiem jak będzie, zawsze wydawało mi się, że to ta pierworodna będzie moim "ukochanym" dzieckiem. Póki co jej młodszy brat nie zyskał na przewadze ;-) Kocham ich oboje tak samo. On jedynie taki bezbronny. Potrzebuje całkowitej opieki i troski. A czasem wyłączności... Ona wie, że nie zawsze może się do mamy przytulić, więc tuli się do tatusia - jak nigdy. Ale zasypiać dalej chce tylko ze mną! Więc ja najpierw usypiam jedno, a potem drugie...
Już nie mogę się doczekać jak oni będą razem się bawić, a my tylko na to z boku patrzeć ;-)
sobota, 27 września 2014
Nieporadność.
Njamłodsze śpi, po spacerze w dniu, o którym można powiedzieć "złota jesień" - a właściwie dopiero po południu tak pięknie się zrobiło... Siedzimy sobie w hotelu i czekamy na Zuz i tatę. Bo oni na basenie! A że mżna korzystać z hotelowego basenu, tuż za naszym miastem odkryła moja siostra, która z mężem i córeczką też tu jest. Zuz nie posiadała się z radości i o basenie mówiła cały dzień! My mamy chwilę odpoczynku bo Mały jest za mały... Na baseny.. :) Ale lubię jak możemy jechać wszysyc. Po basenie dziewczyny przyjdą tu - do sali zabaw - gdzie się ocieplą po kąpielach, pobawią, by potem w drodze powrotnej zasnąć już na noc :) Karolo nie jest wymagający, więc można powiedzieć, że rodzice będa mieli wieczór dla siebie!
We wtorek minie 4 tygodnie życia naszego synka. Mogę powiedzieć, że nadal zcasem to do nas nie dochodzi, że go mamy. Że mamy syna. On taki Malusi, a do tego spokojny - jakby go nie było. Nie umie się jeszcze do nas uśmiechać, reagować jakkolwiek inaczej niż płacząc. Także na razie tylko cycusia i rośnie. Czekmay więc na pierwsze uśmiechy, które rozpoczną jego coraz to kolejne nowe umiejętności...
Ja jakoś staram sobie radzić będąc sama w domu z maluchami. Ale możliwość posłania Zuzanki na górę do babci, bądź wujka - jak jest, jest zbawienne. Babcia czasem sił ma mniej i nie wrabia, ale z reguły mam trochę tego spokoju. I mogę wtedy choćby posprzątać, obiad ugotować. I dom z reguły wygląda lepiej niż przy samej Zuzi. O ironio. I choć wszystko może się zmienić, chyba lepiej, że trudniejsze dziecko było wcześniej. Teraz za to jest łatwiej :) Teraz po prostu widzę, że to nie nasza nieporadność. Tylko naprawdę są dzieci łatwiejsze i trudniejsze...
I niby jest OK. Niby jest dobrze. Ale ja się wcale nie czuję za dobrą matką, żoną... Wszystko jakieś takie... na słowo honoru. Na cienkiej niteczce, która zaraz może się zerwać... Tracę cierpliwość nazbyt często, gdy Małe karmione, a ja odcięta przez to, by odpowiednio kontrolować starsze. Które głupie nie jest i wie, że może robić, wtedy, co chce. Generalnie broić i nie słuchać się... A wczoraj - no chyba z lenistwa - zasikiwała się nie wiem ile razy, zamiast wołać po nocnik. Znaczy wołała po fakcie. A lenistwo wytworzyło się w niej przez nocne pieluchowanie i świadomość, że rano mama zajęta Młodszym i zanim zostanie przebrana może sobie bezkarnie sikać w pieluchę...
Obiady niby są, ale ja ich nawet dobrze na dłuższy czas zaplanować nie umiem, jakies takie monotonne, bez pomysłu...
A spacer? Dopiero jak M. wróci, bo sama z dwójką jakoś brak odwagi.. Choć raz byłam, ale ciągle jakiś stres był, że Karolo się obudzi, że Zuz za daleko pobiegnie, że on będzie ryczał, a ona nie będzie chciała wracać. I tak we dójkę jednak raźniej. Tylko dzień coraz krótszy... i niedługo czekanie na M. nie będzie rozwiązywało problemu. Choć ja tak lubię, gdy wychodzimy wszyscy. Choć nawet już teraz czasem wracamy po ciemku. Ale radośni!
No i jazda samochodem, co ciągle i chciałabym i boję się i wmawiam sobie, że nie lubię. Bo jak to jest, że z jednej strony chcę być samodzielna i niezależna, a zdrugiej całkowicie mnie do tego nie ciągnie?? W każdym bądź razie dziś sobie musiałam zrobić badania, a wiaodmo, że musiałam obrócic szybko. Bo Mały rano śpi mało i cycuje często. Więc pojechałam samochodem. I całkiem normalnie było :-)
Generalnie nie czuję się, że wszystko ogarniam. Że siebie i dom i dzieci. Taka jestem... byle jaka. Byle by było. Bez kreatywności bez umiejętności poukładania tego wszystkiego w ładny obrazek.
Bo chciałabym chociażby pójśc do fryzjera. Wyrównać włosy, skrócić grzywkę... To ta wizyta, na któą nie zdążyłam, bo mnie wcześniej położyli do szpitala.. I jakoś boję się i nie potrafię odnaleźć na to czasu... Bo on jeszcze taki nieuregulowany ze snem i jedzeniem... Zostawię go i będę się stresować... Więc tak chodzę... Jak chodzić bym nie chciała.. A to tylko wierzchołek góry lodowej. O.
We wtorek minie 4 tygodnie życia naszego synka. Mogę powiedzieć, że nadal zcasem to do nas nie dochodzi, że go mamy. Że mamy syna. On taki Malusi, a do tego spokojny - jakby go nie było. Nie umie się jeszcze do nas uśmiechać, reagować jakkolwiek inaczej niż płacząc. Także na razie tylko cycusia i rośnie. Czekmay więc na pierwsze uśmiechy, które rozpoczną jego coraz to kolejne nowe umiejętności...
Ja jakoś staram sobie radzić będąc sama w domu z maluchami. Ale możliwość posłania Zuzanki na górę do babci, bądź wujka - jak jest, jest zbawienne. Babcia czasem sił ma mniej i nie wrabia, ale z reguły mam trochę tego spokoju. I mogę wtedy choćby posprzątać, obiad ugotować. I dom z reguły wygląda lepiej niż przy samej Zuzi. O ironio. I choć wszystko może się zmienić, chyba lepiej, że trudniejsze dziecko było wcześniej. Teraz za to jest łatwiej :) Teraz po prostu widzę, że to nie nasza nieporadność. Tylko naprawdę są dzieci łatwiejsze i trudniejsze...
I niby jest OK. Niby jest dobrze. Ale ja się wcale nie czuję za dobrą matką, żoną... Wszystko jakieś takie... na słowo honoru. Na cienkiej niteczce, która zaraz może się zerwać... Tracę cierpliwość nazbyt często, gdy Małe karmione, a ja odcięta przez to, by odpowiednio kontrolować starsze. Które głupie nie jest i wie, że może robić, wtedy, co chce. Generalnie broić i nie słuchać się... A wczoraj - no chyba z lenistwa - zasikiwała się nie wiem ile razy, zamiast wołać po nocnik. Znaczy wołała po fakcie. A lenistwo wytworzyło się w niej przez nocne pieluchowanie i świadomość, że rano mama zajęta Młodszym i zanim zostanie przebrana może sobie bezkarnie sikać w pieluchę...
Obiady niby są, ale ja ich nawet dobrze na dłuższy czas zaplanować nie umiem, jakies takie monotonne, bez pomysłu...
A spacer? Dopiero jak M. wróci, bo sama z dwójką jakoś brak odwagi.. Choć raz byłam, ale ciągle jakiś stres był, że Karolo się obudzi, że Zuz za daleko pobiegnie, że on będzie ryczał, a ona nie będzie chciała wracać. I tak we dójkę jednak raźniej. Tylko dzień coraz krótszy... i niedługo czekanie na M. nie będzie rozwiązywało problemu. Choć ja tak lubię, gdy wychodzimy wszyscy. Choć nawet już teraz czasem wracamy po ciemku. Ale radośni!
No i jazda samochodem, co ciągle i chciałabym i boję się i wmawiam sobie, że nie lubię. Bo jak to jest, że z jednej strony chcę być samodzielna i niezależna, a zdrugiej całkowicie mnie do tego nie ciągnie?? W każdym bądź razie dziś sobie musiałam zrobić badania, a wiaodmo, że musiałam obrócic szybko. Bo Mały rano śpi mało i cycuje często. Więc pojechałam samochodem. I całkiem normalnie było :-)
Generalnie nie czuję się, że wszystko ogarniam. Że siebie i dom i dzieci. Taka jestem... byle jaka. Byle by było. Bez kreatywności bez umiejętności poukładania tego wszystkiego w ładny obrazek.
Bo chciałabym chociażby pójśc do fryzjera. Wyrównać włosy, skrócić grzywkę... To ta wizyta, na któą nie zdążyłam, bo mnie wcześniej położyli do szpitala.. I jakoś boję się i nie potrafię odnaleźć na to czasu... Bo on jeszcze taki nieuregulowany ze snem i jedzeniem... Zostawię go i będę się stresować... Więc tak chodzę... Jak chodzić bym nie chciała.. A to tylko wierzchołek góry lodowej. O.
wtorek, 16 września 2014
Mamo...
To już chyba ostatni post o niej... Po czasie wszystko wygląda inaczej, z każdym dniem jest inaczej... Przede wszystkim coraz więcej we mnie niezrozumienia tej całej sytuacji. Dlaczego? Pytam dlaczego ona tu nie przyjedzie, dlaczego nie poczyta tych bajeczek, które kupiła dla dziewczyn, jak będą starsze, dlaczego nie mogę do niej zadzwonić i powiedzieć jak wesoło było na spacerze z dzieciakami, dlaczego nie mogę wysłać jej mmsa, dlaczego ona nie zadzwoni, dlaczego nie mam jej w telefonie w najczęściej używanych kontaktach? Dlaczego nie przyszła do mnie do szpitala, dlaczego nie mogłam do niej zadzwonić i wszystkiego jej opowiedzieć?!
Może to dziwnie zabrzmi, ale ogarnia mnie "pusty śmiech" jak sobie uświadamiam, że ona nie żyje... No bo jak to?? Poza dniem pogrzebu nie byłam w domu rodziców.. Tato tu przyjeżdża... Ja nie mam tam potrzeby i może odwagi?
14 września - w dniu jej 57 urodzin, których... nie dożyła, była msza św. za nią w 30-ty dzień po śmierci. I było mi wtedy tak pusto i smutno... Coraz częściej tak jest. Choć w tym wszystkim najpiękniejsze jest to, że taką chorą, zbolałą, łysą muszę specjalnie sobie przypominać. Na co dzień towarzyszy mi obraz zdrowej mamy. Szczęśliwej. Mojej mamy i babci.
Na pogrzebie dowiedziałam się o jeszcze jednej rzeczy! Pięknej!
Pisałam kiedyś o mamy przyjaciółce, u której jakiś czas temu wspólnie byliśmy, że też ma trzy córki i choć sama zdrowa to te jej dziewczyny jakoś nie do końca mają szczęśliwego życia i takiego, jakie by sobie wymarzyły. Ta najstarsza ma najbardziej poranione serce.. Mając dwójkę dzieci, bez pracy i pieniędzy (naprawdę na życie dają jej rodzice, którzy muszą kasę wyciągać spod ziemi....), w obcym mieście ucieka przed przeszłością, zaszła w kolejną ciążę z facetem, który nie wydaje się być odpowiedzialnym... Także moja mama dzieliła się radością kolejnych wnuków - jej przyjaciółka też mogła powiedzieć o ciąży tylko jej mniej wesoło było...
Ale ta dziewczynka urodziła się w dniu śmierci naszej mamy... 15 sierpnia... i jej mama dała jej na imię tak jak miała moja mama... I piękne to, bo czuję jakby mamy trochę tu na ziemi zostało.... Bóg daje życie za śmierć... A moja mama myślę też z góry będzie specjalnie czuwała nad tą córką swojej przyjaciółki i jej dziećmi...
Coraz mocniej uświadamiam sobie, że jej tu nie ma i coraz mocniej czuję ten brak. Myślałam, że będzie łatwiej, a widzę, że będzie coraz trudniej.
Może to dziwnie zabrzmi, ale ogarnia mnie "pusty śmiech" jak sobie uświadamiam, że ona nie żyje... No bo jak to?? Poza dniem pogrzebu nie byłam w domu rodziców.. Tato tu przyjeżdża... Ja nie mam tam potrzeby i może odwagi?
14 września - w dniu jej 57 urodzin, których... nie dożyła, była msza św. za nią w 30-ty dzień po śmierci. I było mi wtedy tak pusto i smutno... Coraz częściej tak jest. Choć w tym wszystkim najpiękniejsze jest to, że taką chorą, zbolałą, łysą muszę specjalnie sobie przypominać. Na co dzień towarzyszy mi obraz zdrowej mamy. Szczęśliwej. Mojej mamy i babci.
Na pogrzebie dowiedziałam się o jeszcze jednej rzeczy! Pięknej!
Pisałam kiedyś o mamy przyjaciółce, u której jakiś czas temu wspólnie byliśmy, że też ma trzy córki i choć sama zdrowa to te jej dziewczyny jakoś nie do końca mają szczęśliwego życia i takiego, jakie by sobie wymarzyły. Ta najstarsza ma najbardziej poranione serce.. Mając dwójkę dzieci, bez pracy i pieniędzy (naprawdę na życie dają jej rodzice, którzy muszą kasę wyciągać spod ziemi....), w obcym mieście ucieka przed przeszłością, zaszła w kolejną ciążę z facetem, który nie wydaje się być odpowiedzialnym... Także moja mama dzieliła się radością kolejnych wnuków - jej przyjaciółka też mogła powiedzieć o ciąży tylko jej mniej wesoło było...
Ale ta dziewczynka urodziła się w dniu śmierci naszej mamy... 15 sierpnia... i jej mama dała jej na imię tak jak miała moja mama... I piękne to, bo czuję jakby mamy trochę tu na ziemi zostało.... Bóg daje życie za śmierć... A moja mama myślę też z góry będzie specjalnie czuwała nad tą córką swojej przyjaciółki i jej dziećmi...
Coraz mocniej uświadamiam sobie, że jej tu nie ma i coraz mocniej czuję ten brak. Myślałam, że będzie łatwiej, a widzę, że będzie coraz trudniej.
czwartek, 11 września 2014
9 dni życia.
Nie wiem czy robię przestępstwo siedząc tutaj. Pijać kawę Inkę i zajadając herbatniki.... Bo chyba będąc sama ze śpiącym bąblem powinnam zająć się domem. Tym co "czeka" na taką chwilę wolnego właśnie... No dobrze, ale to za chwileczkę....
Jak nam idzie z początku? Całkiem nieźle, ale to chyba tylko dlatego, że M. mam tydzień zwolnienia na mnie. Zuzia ma kompana do zabaw a ja pomocnika... Od poniedziałku normalne życie wszystko zweryfikuje... Póki co czuję się całkiem wyspana i ogarnięta :) Małe pięknie śpi i nie ma wielkich wymagań. Nawet mnie zadziwia fakt, że nie muszę być do niego specjalnie z niczym przygotowana, wystarczy cyc! Już zapomniałam o tej prostocie :) Jem ostrożnie, ale bólów brzuszka póki co nie miewamy. Jakie to cudowne uczucie!!! Zuzaczek jest tak cudowną siostrzyczką. Chętnie pomaga/przeszkadza przy przebieraniu, kąpieli. I szczególnie rano po przebudzeniu jest cierpliwa, gdy karmię jej braciszka. Jej dorosłość zadziwia mnie każdego dnia. Choć jeszcze nieraz złapie mnie pewnie niezły nerw, gdy nie będę mogła ogarnąć potrzeb dwójki naraz.
A tak w ogóle, nie pisałam jeszcze, że jak rodził się Lolek okazało się, że jest trzy razy opętlony pępowiną - dwa razy wokół szyi i raz wokół tułowia. Jeju. Jak on by się narodził sn? Czy nie da się tego zobaczyć na usg?? Na moje i jego szczęście odbyło się cc bez stresu i w błogim spokoju....
Mamy tylko jeden z nim problem... Duży czy mały jeszcze się okaże.... Bo właśnie na ostatnim usg, po którym nota bene na drugi dzień wylądowałam w szpitalu wyszło, że Lolek ma zastoje w nerkach. Lekarz kazał się nie martwić, że z reguły sam mocz odpływa. Oczywiście neonatolodzy - choć to dla nich miała być informacja, bo mieli te zastoje sprawdzić - nie czytali zapewne opisu tego usg, my sami poprosiliśmy o sprawdzenie. No i wyszło, że mocz nie odpłynął... Przy okazji więc badanie i posiew moczu, ale nie wykazały one żadnego zakażenia.. Dlatego od razu po szpitalu zostaliśmy skierowani do poradni nefrologicznej. M. udało się zapisać już na miniony poniedziałek. Prywatnie oczywiście... Na diagnostykę jeszcze za wcześnie. Zobaczymy co będzie działo się dalej. N razie co 2 tyg. badanie moczu, co miesiąc posiew... Obserwowanie temp. ciała czy nie robi się jakieś zakażenie... No i skierowanie na usg do dobrego specjalisty... Chyba bardzo dobry - bo przytula za nie 170 zł.... Raz czuję spokój, raz się martwię. Ale liczę, że wszystko będzie dobrze i szybko się z tego wykaraskamy. Że przyczyna jest dość błaha i może samo ustąpi??
Były ciepłe dni, więc i spacery zaliczone. Ale młodego muszę szybko zachustować (na razie wydaje mi się taki maciupeńki). Bo w wózku wcale nie zasypia tylko płacze. Uspokaja się na rękach, odłożony zaraz się budzi. Tlen w ogóle nie działa na niego póki co usypiająco :P
A my na razie cieszymy się swoją wspólną obecnością :) Całej rodziny. :))) Szkoda tylko, że jesień przyszła...
Jak nam idzie z początku? Całkiem nieźle, ale to chyba tylko dlatego, że M. mam tydzień zwolnienia na mnie. Zuzia ma kompana do zabaw a ja pomocnika... Od poniedziałku normalne życie wszystko zweryfikuje... Póki co czuję się całkiem wyspana i ogarnięta :) Małe pięknie śpi i nie ma wielkich wymagań. Nawet mnie zadziwia fakt, że nie muszę być do niego specjalnie z niczym przygotowana, wystarczy cyc! Już zapomniałam o tej prostocie :) Jem ostrożnie, ale bólów brzuszka póki co nie miewamy. Jakie to cudowne uczucie!!! Zuzaczek jest tak cudowną siostrzyczką. Chętnie pomaga/przeszkadza przy przebieraniu, kąpieli. I szczególnie rano po przebudzeniu jest cierpliwa, gdy karmię jej braciszka. Jej dorosłość zadziwia mnie każdego dnia. Choć jeszcze nieraz złapie mnie pewnie niezły nerw, gdy nie będę mogła ogarnąć potrzeb dwójki naraz.
A tak w ogóle, nie pisałam jeszcze, że jak rodził się Lolek okazało się, że jest trzy razy opętlony pępowiną - dwa razy wokół szyi i raz wokół tułowia. Jeju. Jak on by się narodził sn? Czy nie da się tego zobaczyć na usg?? Na moje i jego szczęście odbyło się cc bez stresu i w błogim spokoju....
Mamy tylko jeden z nim problem... Duży czy mały jeszcze się okaże.... Bo właśnie na ostatnim usg, po którym nota bene na drugi dzień wylądowałam w szpitalu wyszło, że Lolek ma zastoje w nerkach. Lekarz kazał się nie martwić, że z reguły sam mocz odpływa. Oczywiście neonatolodzy - choć to dla nich miała być informacja, bo mieli te zastoje sprawdzić - nie czytali zapewne opisu tego usg, my sami poprosiliśmy o sprawdzenie. No i wyszło, że mocz nie odpłynął... Przy okazji więc badanie i posiew moczu, ale nie wykazały one żadnego zakażenia.. Dlatego od razu po szpitalu zostaliśmy skierowani do poradni nefrologicznej. M. udało się zapisać już na miniony poniedziałek. Prywatnie oczywiście... Na diagnostykę jeszcze za wcześnie. Zobaczymy co będzie działo się dalej. N razie co 2 tyg. badanie moczu, co miesiąc posiew... Obserwowanie temp. ciała czy nie robi się jakieś zakażenie... No i skierowanie na usg do dobrego specjalisty... Chyba bardzo dobry - bo przytula za nie 170 zł.... Raz czuję spokój, raz się martwię. Ale liczę, że wszystko będzie dobrze i szybko się z tego wykaraskamy. Że przyczyna jest dość błaha i może samo ustąpi??
Były ciepłe dni, więc i spacery zaliczone. Ale młodego muszę szybko zachustować (na razie wydaje mi się taki maciupeńki). Bo w wózku wcale nie zasypia tylko płacze. Uspokaja się na rękach, odłożony zaraz się budzi. Tlen w ogóle nie działa na niego póki co usypiająco :P
A my na razie cieszymy się swoją wspólną obecnością :) Całej rodziny. :))) Szkoda tylko, że jesień przyszła...
niedziela, 7 września 2014
Nasza szpitalna przygoda.
A zaczęło się od tego, że cc miała być zaplanowana i wcześniej, więc "niech się Pani zgłosi do tego i tego doktora, niech Pani porozmawia co i jak...". I wizyta umówiona była i poszłam na nią i Pan dr pamiętał mnie, w sensie, że moja Pani dr faktycznie na mój temat już z nim rozmawiała. Usłyszałam po raz dziesiąty o zagrożeniach związanych z cukrzycą i że są te inne wskazania, więc cc, no i że wcześniej... "Ale niech Pani przyjdzie w poniedziałek na usg zobaczymy ile dzidziuś waży, bo jak już jest duży to może od razu Panią położymy do szpitala."
No a ja wiedziałam, czułam, że duży to on nie jest, bo by się nie miał, gdzie duży zmieścić. Całkiem więc spokojnie szłam na to usg. Toż to dopiero 37 tydz. Ciąć mieli w 39tyg... No a na usg się zdziwiłam... Bo chociaż Maluch niecałe 3kg Pan dr stwierdził, że na izbie widzieć chce mnie dnia następnego! A ja.... Szok! Płacz. Ludzie, którzy widzieli mnie wychodzącą z gabinetu myśleli pewnie, że coś z dzidziusiem... A to tylko ja nie mogłam uwierzyć, że już zaraz mam się pakować. A co z Małą? M. ma już rady w szkole. Wszyscy jak na złość powyjeżdżali. W domu niby po remoncie, ale jeszcze za dywanem mieliśmy pojeździć, za stołem. Jeszcze tydzień, choć tydzień... Błagam dra o kilka dni... On mówi, że siłą mnie nie zaciągnie, ale cukrzyca to jakieś zagrożenie, trzeba mnie w szpitalu już obserwować, choć z tydzień. "No 10 dni Pani u nas poleży" ( że już za tydz, cc?). Ja już czarne wizje jak będę funkcjonować na szpitalnej diecie - przecież w domu miałam ustalone swoje pory jedzenia wiedziałam co mogę, co nie. Dieta w szpitalu - nawet cukrzycowa pozostawia zawsze wiele do życzenia...
Ale co? Ja nie miałam odwagi brać odpowiedzialności za Malucha sama w domu. Bo niby zagrożenie obumarciem wewnątrzmacicznym też istnieje przy cukrzycy ciążowej.. A tam dzień w dzień ktg i jeszcze miliony razy słuchanie jego serduszka przez położne.
Więc faktycznie poleżałam tydzień - pojadłam przeróżne rzeczy i nadziwić się nie mogłam, że cukier aż tak bardzo nie skakał. Insulinki zwiększyć sobie musiałam i generalnie głodna chodziłam o wiele gorzej niż w domu... Ale.... "obserwowali mnie";
-Jak tam Pani cukier?
-Dobrze.
Od szpitala zawsze bronię się rękami i nogami. Ale tam jakoś szybko się przyzwyczaiłam. Bo leczyć nikt mnie nie leczył i był to mimo wszystko czas radosnego oczekiwania... Wiedziałam, że czeka mnie cc, że będzie jeszcze szybciej niż myślałam, bo nawet w 37 miała niby być, ale jak lekarz zobaczył, że nic się jeszcze nie "rusza" to stwierdził, że poczekamy jak skończę 38 tydz. A była to niedziela.. Jako, że wtedy ten lekarz prowadzący moją salę miał dyżur, w pon. go nie było. Umówiliśmy się więc, że we wtorek jestem na czczo i zobaczymy...
Czekałam pełna emocji, dzień przed modliłam się, żeby tylko nie było komplikacji, żeby ze mną i z dzidziusiem było wszystko w porządku i niech Maryja się opiekuje i da mi cierpliwość jeśli jednak to nie będzie wtorek. I... i niech mama nade mną czuwa... A w nocy śniło mi się, że idę do tego szpitala na tą cesarkę i mama trzyma mnie za rękę!!! Jak się obudziłam i sobie to uświadomiłam, to aż się popłakałam. Czyż mogłam mieć piękniejszy sen??
Rano lekkie zamieszanie - jeszcze przed wizytą (to dzięki cioci, która podgadała komu trzeba - bo wróciła z urlopu i zaczęli trochę wokół mnie skakać...). Badanie, usg... 38 tydz. skończony. "Dzisiaj Panią rozwiążemy". Kamień spadł mi z serca. Bo to czekanie też się dłużyło, głód mi doskwierał i coraz bardziej mnie denerwował.
Potem wszystko jakoś szybko poszło.... Tu zabieranie swoich rzeczy, windą z łóżkiem dwa piętra wyżej. Na porodówce cisza i spokój, nikt nie rodzi. Tylko my, bo M. zaraz przyjechał. "Niech Pani przygotuje jedną pieluszkę". Boziu i wyjmuję ją.... I zaraz nałożą ją istotce, której jeszcze tu z nami nie ma!!! Jakie to cudowne, a zarazem niesamowite uczucie. Powolne wypełnianie dokumentów, uśmiechy, oczekiwanie. "Jakie Pani chce mieć znieczulenie?" Oczywiście zewnątrzoponowe, chce go widzieć jak najszybciej!!! Świetny anestezjolog... I w ogóle wszystko w takim moim spokoju wewnętrznym. Zaczęło się... A ja czekałam w pełni świadoma i strasznie mi się dłużyła ta chwila, ale drugie cięcię trwa trochę wolniej i inaczej. Trzeba się pierwszej blizny pozbyć i w ogóle.. Ale w końcu go wyjęli, a on nawet nie zapłakał - widziałam jak go wyjmowali, wyglądał jakby się nie zczaił, że zmienił środowisko :) Spał dalej i ssał sobie buzią :) Pokazali buzię, pokazali jąderka. Zabrali na umycie, ważenie itp i wtedy wydał głos :)) Potem Pani położna znów go przyniosła, przytuliła jego buzię do mojej, jaki on był cieplutki!!!!! łzy wzruszenia popłynęły. Kurcze... Synio jest na tym świecie!! Mnie zszywali, a Karolek był z tatusiem - cichutki i grzeczniutki....
I tak jest do dziś. Zje i generalnie śpi. A jak nie śpi... to nie płacze!!! A z Zuzią nie było tak różowo... Oj..
Trochę po cc wycierpieliśmy się w szpitalu, ale z dnia na dzień jest coraz lepiej :) Zuzinka jak najlepsza starsza siostra przyjęła braciszka i póki co jest dla mamy bardzo wyrozumiała, a jak Karolek płacze to sama krzyczy, że mam go wziąć na ręce!!!
Oby teraz to wszystko potrafić pogodzić, zmienić szpitalny rytm na ten domowy z tyloma obowiązkami - jak się teraz wydaje..
Kązdy dzień będzie więc naszym nowym sukcesem :)
No a ja wiedziałam, czułam, że duży to on nie jest, bo by się nie miał, gdzie duży zmieścić. Całkiem więc spokojnie szłam na to usg. Toż to dopiero 37 tydz. Ciąć mieli w 39tyg... No a na usg się zdziwiłam... Bo chociaż Maluch niecałe 3kg Pan dr stwierdził, że na izbie widzieć chce mnie dnia następnego! A ja.... Szok! Płacz. Ludzie, którzy widzieli mnie wychodzącą z gabinetu myśleli pewnie, że coś z dzidziusiem... A to tylko ja nie mogłam uwierzyć, że już zaraz mam się pakować. A co z Małą? M. ma już rady w szkole. Wszyscy jak na złość powyjeżdżali. W domu niby po remoncie, ale jeszcze za dywanem mieliśmy pojeździć, za stołem. Jeszcze tydzień, choć tydzień... Błagam dra o kilka dni... On mówi, że siłą mnie nie zaciągnie, ale cukrzyca to jakieś zagrożenie, trzeba mnie w szpitalu już obserwować, choć z tydzień. "No 10 dni Pani u nas poleży" ( że już za tydz, cc?). Ja już czarne wizje jak będę funkcjonować na szpitalnej diecie - przecież w domu miałam ustalone swoje pory jedzenia wiedziałam co mogę, co nie. Dieta w szpitalu - nawet cukrzycowa pozostawia zawsze wiele do życzenia...
Ale co? Ja nie miałam odwagi brać odpowiedzialności za Malucha sama w domu. Bo niby zagrożenie obumarciem wewnątrzmacicznym też istnieje przy cukrzycy ciążowej.. A tam dzień w dzień ktg i jeszcze miliony razy słuchanie jego serduszka przez położne.
Więc faktycznie poleżałam tydzień - pojadłam przeróżne rzeczy i nadziwić się nie mogłam, że cukier aż tak bardzo nie skakał. Insulinki zwiększyć sobie musiałam i generalnie głodna chodziłam o wiele gorzej niż w domu... Ale.... "obserwowali mnie";
-Jak tam Pani cukier?
-Dobrze.
Od szpitala zawsze bronię się rękami i nogami. Ale tam jakoś szybko się przyzwyczaiłam. Bo leczyć nikt mnie nie leczył i był to mimo wszystko czas radosnego oczekiwania... Wiedziałam, że czeka mnie cc, że będzie jeszcze szybciej niż myślałam, bo nawet w 37 miała niby być, ale jak lekarz zobaczył, że nic się jeszcze nie "rusza" to stwierdził, że poczekamy jak skończę 38 tydz. A była to niedziela.. Jako, że wtedy ten lekarz prowadzący moją salę miał dyżur, w pon. go nie było. Umówiliśmy się więc, że we wtorek jestem na czczo i zobaczymy...
Czekałam pełna emocji, dzień przed modliłam się, żeby tylko nie było komplikacji, żeby ze mną i z dzidziusiem było wszystko w porządku i niech Maryja się opiekuje i da mi cierpliwość jeśli jednak to nie będzie wtorek. I... i niech mama nade mną czuwa... A w nocy śniło mi się, że idę do tego szpitala na tą cesarkę i mama trzyma mnie za rękę!!! Jak się obudziłam i sobie to uświadomiłam, to aż się popłakałam. Czyż mogłam mieć piękniejszy sen??
Rano lekkie zamieszanie - jeszcze przed wizytą (to dzięki cioci, która podgadała komu trzeba - bo wróciła z urlopu i zaczęli trochę wokół mnie skakać...). Badanie, usg... 38 tydz. skończony. "Dzisiaj Panią rozwiążemy". Kamień spadł mi z serca. Bo to czekanie też się dłużyło, głód mi doskwierał i coraz bardziej mnie denerwował.
Potem wszystko jakoś szybko poszło.... Tu zabieranie swoich rzeczy, windą z łóżkiem dwa piętra wyżej. Na porodówce cisza i spokój, nikt nie rodzi. Tylko my, bo M. zaraz przyjechał. "Niech Pani przygotuje jedną pieluszkę". Boziu i wyjmuję ją.... I zaraz nałożą ją istotce, której jeszcze tu z nami nie ma!!! Jakie to cudowne, a zarazem niesamowite uczucie. Powolne wypełnianie dokumentów, uśmiechy, oczekiwanie. "Jakie Pani chce mieć znieczulenie?" Oczywiście zewnątrzoponowe, chce go widzieć jak najszybciej!!! Świetny anestezjolog... I w ogóle wszystko w takim moim spokoju wewnętrznym. Zaczęło się... A ja czekałam w pełni świadoma i strasznie mi się dłużyła ta chwila, ale drugie cięcię trwa trochę wolniej i inaczej. Trzeba się pierwszej blizny pozbyć i w ogóle.. Ale w końcu go wyjęli, a on nawet nie zapłakał - widziałam jak go wyjmowali, wyglądał jakby się nie zczaił, że zmienił środowisko :) Spał dalej i ssał sobie buzią :) Pokazali buzię, pokazali jąderka. Zabrali na umycie, ważenie itp i wtedy wydał głos :)) Potem Pani położna znów go przyniosła, przytuliła jego buzię do mojej, jaki on był cieplutki!!!!! łzy wzruszenia popłynęły. Kurcze... Synio jest na tym świecie!! Mnie zszywali, a Karolek był z tatusiem - cichutki i grzeczniutki....
I tak jest do dziś. Zje i generalnie śpi. A jak nie śpi... to nie płacze!!! A z Zuzią nie było tak różowo... Oj..
Trochę po cc wycierpieliśmy się w szpitalu, ale z dnia na dzień jest coraz lepiej :) Zuzinka jak najlepsza starsza siostra przyjęła braciszka i póki co jest dla mamy bardzo wyrozumiała, a jak Karolek płacze to sama krzyczy, że mam go wziąć na ręce!!!
Oby teraz to wszystko potrafić pogodzić, zmienić szpitalny rytm na ten domowy z tyloma obowiązkami - jak się teraz wydaje..
Kązdy dzień będzie więc naszym nowym sukcesem :)
sobota, 6 września 2014
Lolek.
2 września urodził się nasz syn. Karol Franciszek.
Ważył 2840g i miał 53cm.
Dostał 9pkt w skali Apgar.
Dziś wróciliśmy do domu, ale w szpitalu byliśmy już od 26 sierpnia.
Szczęście i przerażenie jednocześnie - jak teraz sobie radzić?
Teraz idę złapać trochę snu, ale obiecuję szukać chwili, żeby móc wszystko opisać.
A na deser... Jedno z pierwszych... :)
Ważył 2840g i miał 53cm.
Dostał 9pkt w skali Apgar.
Dziś wróciliśmy do domu, ale w szpitalu byliśmy już od 26 sierpnia.
Szczęście i przerażenie jednocześnie - jak teraz sobie radzić?
Teraz idę złapać trochę snu, ale obiecuję szukać chwili, żeby móc wszystko opisać.
A na deser... Jedno z pierwszych... :)
sobota, 23 sierpnia 2014
Jeden dzień.
Jestem sama. Tym razem wysłałam ich bez płaczu choć z tak samą wielką tęsknotą i ogromną pustką wieczorem i nocą. TV gra cały czas, żeby ktoś do mnie mówił. Wracają jutro.. Ale 2,5 dnia to wciąż za mało.. Zdecydowanie za mało czasu M. w te wakacje spędził u swoich rodziców :/ Ja sama czułam się głupio, że z nim nawet na tyle nie pojechałam, ale rozmawiałam z teściową na pogrzebie i nie ma do mnie żalu. Chyba nie muszę się czuć na wyrodną synową..
Wczoraj niewiele udało mi się zrobić, więc właściwie mam tylko jeden dzień na przygotowanie domu na przyjęcie dzidziusia, w spokoju. Potem może będzie mi jeszcze darowany tydzień, ale już z Zuz i M. biegającym do szkoły na rady i inne załatwiania....
Z każdym dniem śmierć mojej mamy jest dla mnie bardziej niedorzeczna. Odchodzą obrazy mamy z ostatnich dwóch miesięcy i jej ogromnego cierpienia. Wraca pamięć o maie sprzed.... Chodzącej, choć wyglądającej na zdrową. Łapię się na tym, że chcę wysłac jej mmsa; ze zdjęciem Zuz lub jakimś innym przedstawiającym aktualną sytuację u nas. Przecież zawsze jej wysyłałam.. Ona potem pisała coś śmiesznego albo dzwoniła i tak sobie komentowałyśmy... A tak - szczególnie teraz, gdy jestem sama wciąż z nią rozmawiam - mówię do niej. I czuję, że ona mnie słucha!!! Choć to tak mało, tak malutko!!!! Proszę ją ciągle o pomoc. O wsparcie, wstawiennictwo. Tak jak wczoraj, przed wizytą u lekarza, który ma mnie "poprowadzić" do cc. Jakoś starsznie się bałam, że jak mnie zbada, to powie, (mimo, że za tydz. ciąża będzie donoszona) że mam leżeć odpoczywać albo od razu skieruje mnie do szpitala, bo ja to w każdej chwili moge urodzić. A ja jeszcze domu nie przygotowałam!!!
Ale uf... szyjka zamknięta i nic z moich obaw się nie sprawdziło (dzięki mamo:)!). W pon. idę do niego na USG i od wagi dzidziusia dużo będzie zależeć, jeśli przez tą cukrzycę jest "bardzo duży" może mnie choćby zaraz położyć na oddział. Oj... nie chce tego nie chce :(( Ale nie mam jakiegoś wielkiego brzucha więc mam nadzieję, że synuś też nie jest jakiś wielki.. Generalnie to.... ta cała moja dieta - drastyczna zmiana sposobu żywienia sprawiła, że od wpisu o mojej wadze na pierwszej wizycie - do wczorajszego ważenia... MAM DWA KILOGRAMY NA MINUSIE!!! To wręcz niedorzeczne i nieprawdopodobne. Albo miałam wtedy mega wody w organiżmie albo waga jakaś popsuta.... Nie wiem... Nie, że gruba byłam, ale ważyłam za dużo i jadłam za dużo słodkości i w ogóle... Więc trochę przed ciążą na wagę nie stawałam - tylko od stycznia miałam się wziąć za siebie (a tu ciąża - bach). Potem przerażenie u doktora i jego tekst, że za dużo ważę. No to ma, proszę bardzo. A w ciąży się chudnąć nie powinno!!! Z tymże do niego już nie wróciłam i pewnie nie wrócę ;-)
Między trudnymi wydarzeniami w mojej rodzinie remontowaliśmy się. Zuz ma swój pokój, śpi w nim sama, choć są noce lepsze i gorsze. W międzyczasie były i takie, gdy nie chciała zasypiac w nowym łóżezku, tylko tak jak wcześniej - tulić się we mnie. Kiedyś leżałam z nią na łóżku naszym, a teraz siedziałam obok łóżeczka jej... Dziecko nie maszyna - wiem - ale zasypianie na kolanach, na siedząco mnie nie urządza... Kończyłam więc dzień mega nerwem... Ale ostatnie dni zaspiała pieknie w łóżeczku :)) I przychodzi dopiero rano, może budzi się trochę wcześniej i już nie zasypia przy nas, ale i tak jestem zadowolona. Zobaczymy co będzie po powrocie, no a przede wszystkim po urodzeniu braciszka. Kiedy pewnie usypiał będzie M.... Teraz jakoś nie mam odwagi robić zamiany. Raz nawet próbował, ale i tak woła mnie....
A tak wyglądał pokój, powiedzmy - w połowie zmian :) Z tyłu oczywiście szafa skonstruowana przez M. :) A łóżeczko wciąż przechodzi modyfikacje przkrywania, niedługo dorobi się również nowej pościeli, bo ta została wzięta ze starego łóżeczka. No i oczywiście barierka blokująca! Jeszcze aż tak duża nie jest by spać bez niej ;-)
Jakoś też w te wakacje udało się praktycznie odieluchować Zuz. Sama nie wiem jak to wyszło. Po prostu szybko zrozumiała, że nie zasikuje się majtek. Bo dospóki łaziła w pieluszce nie rozumiała, że trzeba wołać - tu ukłony w strone pieluszek wielorazowych. Bo dzieci takowe noszące szybciej się uczą, bo czują mokro. W pampersiakach dziecko nie czje - nie przeszkadza mu. I dopiero całkowite z nich zrezygnowanie odblokowało ją. Czasem się zapomina, ale coraz mniej tych sytuacji. Bałam się obszczanych mebli, łóżek, ale częściej zasikiwała coś babci na górze i miała pranie ;-) Do naszych najgorszych zasikańców możemy zaliczyć, niestety z winy M.!!!, fotelik samachodowy - dzień przed pogrzebem, na szczęście grzejnik w łazience mam też na prąd i udało się wysuszyć zdjętą i upraną "tapicerkę". A sprawy by nie było, gdyby szanowny tatuś nie zapomniał, że Zuz w sklepie wołała, że chce siku (a woła: "nocik! sibko" - czyli szybko dawać nocnik). Gorszy jest drugi zasikaniec. Nowa wykadzina w jej pokoju :((( Co gorsze, to nie Zuz się na nią zlała, tylko wspomniany wyżej ojciec dziecka, zostawił ją w pokoju z nocnikiem, w który ona elegancko się wysikała, a potem równie elegancko, wstając, zawartość wylała.... Rzadko jej się to zdarza. Tym razem, nowa wykładzina dostąpiła tego zaszczytu. Z całkowitym usunięciem zapachu walczę do dziś.... Czyżby skończy się na zamówieniu firmy czyszczącej? Ech mężu.... Dość spektakularnie zaszczała się również ostatnio na placu zabaw. Pech chciał, że wybraliśmy się na najdalszy plac, z jakich najczęściej korzystamy, a ja nie wzięłam ze sobą torby z ubrankami i majtkami na wymianę - co jest teraz niezbędnym wyposażeniem i to w ilościach wystarczających na kilka zmian. Drobnym ułatwieniem było jedynie to, że moja siostra, która z nami była, miała na zmianę.. majtki. Spodenek już nie, bo córka wykorzystała już to, co tego dnia miała dla niej ze sobą. M. stwierdził, że długo nie będziemy i może latać w samych majtkach.... Drobna kłótnia i obrażony poszedł po spodenki, ale i tak zanim wrócił w samych majtkach latała.... Cóż.... Bez problemu wysikuje się na trawę, gdy jest taka potrzeba i nawet bardzo to lubi :P Ale wozimy też ze sobą nocnik i w trasie też się przydał :P Także generalnie... pielucha jeszcze tylko na noc. Najczęściej do końca sucha, bo nawet w nocy nieraz chodziłam z nią na nocnik, ale choć łózko oszczędzimy i nowy materac jakby co :)
Na koniec tej historii dodam tylko jedno. Na dziecko musi przyjść czas. Córka mojej siostry, choć nawet starsza trzy tygodnie, cakowiecie zapieluchowana, choć to ona niby zaczęła wczesniej niż ja zakładać jej majteczki. Wciąż zasikiwała wszystko i wszędzie i u wszystkich. Chodzenie w mokrych majtach też jej nie przeszkadza. Nie woła, ot - aby czasem widziała czasem, że Małej się chce i siadzała ją na sedes. Bo córcia nocnika za bardzo nie uznaje.... Także póki co przestała z nią walczyć.... Każde dziecko inne....
No.... to koniec tych przydługich wynurzeń, muszę przecież dobrze wykorzystać ten jeden dzień! A jutro mini urodziny Zuzanki - przeniesione z poniedziałku. Nie ma dziecko szczęścia do prawdziwych bibek, ale w tym roku też nie jest na to czas i miejsce.. Będzie kilka osób, grill i tort.. I nasza radość z tak dużej i mądrej już córeczki!!!!
Wczoraj niewiele udało mi się zrobić, więc właściwie mam tylko jeden dzień na przygotowanie domu na przyjęcie dzidziusia, w spokoju. Potem może będzie mi jeszcze darowany tydzień, ale już z Zuz i M. biegającym do szkoły na rady i inne załatwiania....
Z każdym dniem śmierć mojej mamy jest dla mnie bardziej niedorzeczna. Odchodzą obrazy mamy z ostatnich dwóch miesięcy i jej ogromnego cierpienia. Wraca pamięć o maie sprzed.... Chodzącej, choć wyglądającej na zdrową. Łapię się na tym, że chcę wysłac jej mmsa; ze zdjęciem Zuz lub jakimś innym przedstawiającym aktualną sytuację u nas. Przecież zawsze jej wysyłałam.. Ona potem pisała coś śmiesznego albo dzwoniła i tak sobie komentowałyśmy... A tak - szczególnie teraz, gdy jestem sama wciąż z nią rozmawiam - mówię do niej. I czuję, że ona mnie słucha!!! Choć to tak mało, tak malutko!!!! Proszę ją ciągle o pomoc. O wsparcie, wstawiennictwo. Tak jak wczoraj, przed wizytą u lekarza, który ma mnie "poprowadzić" do cc. Jakoś starsznie się bałam, że jak mnie zbada, to powie, (mimo, że za tydz. ciąża będzie donoszona) że mam leżeć odpoczywać albo od razu skieruje mnie do szpitala, bo ja to w każdej chwili moge urodzić. A ja jeszcze domu nie przygotowałam!!!
Ale uf... szyjka zamknięta i nic z moich obaw się nie sprawdziło (dzięki mamo:)!). W pon. idę do niego na USG i od wagi dzidziusia dużo będzie zależeć, jeśli przez tą cukrzycę jest "bardzo duży" może mnie choćby zaraz położyć na oddział. Oj... nie chce tego nie chce :(( Ale nie mam jakiegoś wielkiego brzucha więc mam nadzieję, że synuś też nie jest jakiś wielki.. Generalnie to.... ta cała moja dieta - drastyczna zmiana sposobu żywienia sprawiła, że od wpisu o mojej wadze na pierwszej wizycie - do wczorajszego ważenia... MAM DWA KILOGRAMY NA MINUSIE!!! To wręcz niedorzeczne i nieprawdopodobne. Albo miałam wtedy mega wody w organiżmie albo waga jakaś popsuta.... Nie wiem... Nie, że gruba byłam, ale ważyłam za dużo i jadłam za dużo słodkości i w ogóle... Więc trochę przed ciążą na wagę nie stawałam - tylko od stycznia miałam się wziąć za siebie (a tu ciąża - bach). Potem przerażenie u doktora i jego tekst, że za dużo ważę. No to ma, proszę bardzo. A w ciąży się chudnąć nie powinno!!! Z tymże do niego już nie wróciłam i pewnie nie wrócę ;-)
Między trudnymi wydarzeniami w mojej rodzinie remontowaliśmy się. Zuz ma swój pokój, śpi w nim sama, choć są noce lepsze i gorsze. W międzyczasie były i takie, gdy nie chciała zasypiac w nowym łóżezku, tylko tak jak wcześniej - tulić się we mnie. Kiedyś leżałam z nią na łóżku naszym, a teraz siedziałam obok łóżeczka jej... Dziecko nie maszyna - wiem - ale zasypianie na kolanach, na siedząco mnie nie urządza... Kończyłam więc dzień mega nerwem... Ale ostatnie dni zaspiała pieknie w łóżeczku :)) I przychodzi dopiero rano, może budzi się trochę wcześniej i już nie zasypia przy nas, ale i tak jestem zadowolona. Zobaczymy co będzie po powrocie, no a przede wszystkim po urodzeniu braciszka. Kiedy pewnie usypiał będzie M.... Teraz jakoś nie mam odwagi robić zamiany. Raz nawet próbował, ale i tak woła mnie....
A tak wyglądał pokój, powiedzmy - w połowie zmian :) Z tyłu oczywiście szafa skonstruowana przez M. :) A łóżeczko wciąż przechodzi modyfikacje przkrywania, niedługo dorobi się również nowej pościeli, bo ta została wzięta ze starego łóżeczka. No i oczywiście barierka blokująca! Jeszcze aż tak duża nie jest by spać bez niej ;-)
Jakoś też w te wakacje udało się praktycznie odieluchować Zuz. Sama nie wiem jak to wyszło. Po prostu szybko zrozumiała, że nie zasikuje się majtek. Bo dospóki łaziła w pieluszce nie rozumiała, że trzeba wołać - tu ukłony w strone pieluszek wielorazowych. Bo dzieci takowe noszące szybciej się uczą, bo czują mokro. W pampersiakach dziecko nie czje - nie przeszkadza mu. I dopiero całkowite z nich zrezygnowanie odblokowało ją. Czasem się zapomina, ale coraz mniej tych sytuacji. Bałam się obszczanych mebli, łóżek, ale częściej zasikiwała coś babci na górze i miała pranie ;-) Do naszych najgorszych zasikańców możemy zaliczyć, niestety z winy M.!!!, fotelik samachodowy - dzień przed pogrzebem, na szczęście grzejnik w łazience mam też na prąd i udało się wysuszyć zdjętą i upraną "tapicerkę". A sprawy by nie było, gdyby szanowny tatuś nie zapomniał, że Zuz w sklepie wołała, że chce siku (a woła: "nocik! sibko" - czyli szybko dawać nocnik). Gorszy jest drugi zasikaniec. Nowa wykadzina w jej pokoju :((( Co gorsze, to nie Zuz się na nią zlała, tylko wspomniany wyżej ojciec dziecka, zostawił ją w pokoju z nocnikiem, w który ona elegancko się wysikała, a potem równie elegancko, wstając, zawartość wylała.... Rzadko jej się to zdarza. Tym razem, nowa wykładzina dostąpiła tego zaszczytu. Z całkowitym usunięciem zapachu walczę do dziś.... Czyżby skończy się na zamówieniu firmy czyszczącej? Ech mężu.... Dość spektakularnie zaszczała się również ostatnio na placu zabaw. Pech chciał, że wybraliśmy się na najdalszy plac, z jakich najczęściej korzystamy, a ja nie wzięłam ze sobą torby z ubrankami i majtkami na wymianę - co jest teraz niezbędnym wyposażeniem i to w ilościach wystarczających na kilka zmian. Drobnym ułatwieniem było jedynie to, że moja siostra, która z nami była, miała na zmianę.. majtki. Spodenek już nie, bo córka wykorzystała już to, co tego dnia miała dla niej ze sobą. M. stwierdził, że długo nie będziemy i może latać w samych majtkach.... Drobna kłótnia i obrażony poszedł po spodenki, ale i tak zanim wrócił w samych majtkach latała.... Cóż.... Bez problemu wysikuje się na trawę, gdy jest taka potrzeba i nawet bardzo to lubi :P Ale wozimy też ze sobą nocnik i w trasie też się przydał :P Także generalnie... pielucha jeszcze tylko na noc. Najczęściej do końca sucha, bo nawet w nocy nieraz chodziłam z nią na nocnik, ale choć łózko oszczędzimy i nowy materac jakby co :)
Na koniec tej historii dodam tylko jedno. Na dziecko musi przyjść czas. Córka mojej siostry, choć nawet starsza trzy tygodnie, cakowiecie zapieluchowana, choć to ona niby zaczęła wczesniej niż ja zakładać jej majteczki. Wciąż zasikiwała wszystko i wszędzie i u wszystkich. Chodzenie w mokrych majtach też jej nie przeszkadza. Nie woła, ot - aby czasem widziała czasem, że Małej się chce i siadzała ją na sedes. Bo córcia nocnika za bardzo nie uznaje.... Także póki co przestała z nią walczyć.... Każde dziecko inne....
No.... to koniec tych przydługich wynurzeń, muszę przecież dobrze wykorzystać ten jeden dzień! A jutro mini urodziny Zuzanki - przeniesione z poniedziałku. Nie ma dziecko szczęścia do prawdziwych bibek, ale w tym roku też nie jest na to czas i miejsce.. Będzie kilka osób, grill i tort.. I nasza radość z tak dużej i mądrej już córeczki!!!!
czwartek, 21 sierpnia 2014
"Jako ostatni wróg zostanie pokonana śmierć" 1 Kor. 15,26
15 sierpnia o 4.00 zadzwonił telefon. Tato. Mówi drżącym głosem, że dzwonili z hospicjum, że mama w ciężkim stanie, że walczą o jej życie. Ona tam chciała, choć nam ten pomysł się nie podobał, jednak uważałam, że jej wola jest najważniejsza, po wielu perturbacjach o których nie miałam i nie mam kiedy napisać w końcu tam trafiła. Nikt nie sądził, że tak szybko otrzymamy taki telefon... Jednak jak dzień wcześniej byłam u mamy była na morfinie, spała włąściwie cały dzień, ciężko oddychała i budziła się tylko, żeby.... zajęczeć z bólu.. Wyszłąm wtedy bardzo poddenerwowana, wszystko było nie tak. A potem w nocy ten telefon...
Przyjęłam to bardzo spokojnie, wiedziałam, że trzeba się modlić o spokojną śmierć, bo mama tak bardzo skarżyła się na kuszenie szatana. Czekałam... by nie musiała już cierpieć. M. ubrał się i pojechał zawieźć tatę i młodszą siostrę do hospicjum. Ja zostałam z Zuz. Wzięłam różaniec w dłoń, pobiegłam do pokoju Małej by nie być samą i zaczęłam mówić różaniec. Część chwalebną. Gdy skończyłam nzaraz niedługo zadzwonił M., że mama zmarła jakieś 10 min temu. Właściwie tuż przed ich przyjazdem... W święto Wniebowzięcia Maryi Panny, w czasie, gdy tą tajemnicę odmawiałam. To wtedy poleciało kilka łez...
M. jeszcze trochę nie wracał, czułam się wtedy bardzo samotna.... Ale załątwiali tam jeszcze wszystkie sprawy, a potem przyjechali wszyscy... Tato, siostra młodsza, która najmocniej to przeżywała, bo chyba nie dopuszczała do siebie ciągle tej sytuacji.... i starsza siostra z mężem i córeczką.. Tego dnia byliśmy razem... Świeciło piękne słońce, a mama już nie cierpiała.. W kościele, drugie czytanie kończyło się właśnie tak...., że JAKO OSTATNI WRÓG ZOSTANIE POKONANA ŚMIERĆ. I to właśnie zdanie towarzyszy mi ciągle.. i było na klepsydrze i na pamiątkowym obrazku, którzy każdy mógł dostać w dniu pogrzebu....
Pogrzeb był wczoraj. Pomimo ostatnich pochmurnych i deszczowych dni wczoraj też świeciło piękne słońce. Dziś znów leje deszcz...
Wierzę, że mama jest teraz szczęśliwa. Nic już jej nie boli i nie cierpi. I chyba to sprawia, że czuję wielki pokój, choć to pewnie też dzięki modlitwie wielu osób. Inaczej już bym pewnie leżała na podtrzymaniu ciąży.. Poza tym ciągle to do mnie nie dociera.. To, że jej tu już nigdy z nami nie będzie, że tyle nas ominęło i jeszcze ominie....
Chciałabym napisać więcej, inaczej... Ale nie mam tego czasu, nie jest mi to dane... Teraz piszę tylko dlatego, że ja mam połowe ekranu, a na drugiej połowie Zuz ogląda filmiki.....
Przyjęłam to bardzo spokojnie, wiedziałam, że trzeba się modlić o spokojną śmierć, bo mama tak bardzo skarżyła się na kuszenie szatana. Czekałam... by nie musiała już cierpieć. M. ubrał się i pojechał zawieźć tatę i młodszą siostrę do hospicjum. Ja zostałam z Zuz. Wzięłam różaniec w dłoń, pobiegłam do pokoju Małej by nie być samą i zaczęłam mówić różaniec. Część chwalebną. Gdy skończyłam nzaraz niedługo zadzwonił M., że mama zmarła jakieś 10 min temu. Właściwie tuż przed ich przyjazdem... W święto Wniebowzięcia Maryi Panny, w czasie, gdy tą tajemnicę odmawiałam. To wtedy poleciało kilka łez...
M. jeszcze trochę nie wracał, czułam się wtedy bardzo samotna.... Ale załątwiali tam jeszcze wszystkie sprawy, a potem przyjechali wszyscy... Tato, siostra młodsza, która najmocniej to przeżywała, bo chyba nie dopuszczała do siebie ciągle tej sytuacji.... i starsza siostra z mężem i córeczką.. Tego dnia byliśmy razem... Świeciło piękne słońce, a mama już nie cierpiała.. W kościele, drugie czytanie kończyło się właśnie tak...., że JAKO OSTATNI WRÓG ZOSTANIE POKONANA ŚMIERĆ. I to właśnie zdanie towarzyszy mi ciągle.. i było na klepsydrze i na pamiątkowym obrazku, którzy każdy mógł dostać w dniu pogrzebu....
Pogrzeb był wczoraj. Pomimo ostatnich pochmurnych i deszczowych dni wczoraj też świeciło piękne słońce. Dziś znów leje deszcz...
Wierzę, że mama jest teraz szczęśliwa. Nic już jej nie boli i nie cierpi. I chyba to sprawia, że czuję wielki pokój, choć to pewnie też dzięki modlitwie wielu osób. Inaczej już bym pewnie leżała na podtrzymaniu ciąży.. Poza tym ciągle to do mnie nie dociera.. To, że jej tu już nigdy z nami nie będzie, że tyle nas ominęło i jeszcze ominie....
Chciałabym napisać więcej, inaczej... Ale nie mam tego czasu, nie jest mi to dane... Teraz piszę tylko dlatego, że ja mam połowe ekranu, a na drugiej połowie Zuz ogląda filmiki.....
piątek, 8 sierpnia 2014
Remont.
Post o relacjach z M. czeka... Na razie przyszła pora na remont!
Ojojoj! Dzieje się. I na szczęście się dzieje. Jestem póki co pełna wiary, że wszystko się uda na czas ;-) Na razie w toku pierwszy element - składanie szafy wnękowej w przyszłym pokoju Zuzi. M. postanowił, że nie będziemy jej robić na zamówienie, tylko złoży ją sam! Byłam pewna obaw, bo przecież nigdy tego nie robił, a my mamy z tym funkcjonować dość często, musi być więc zrobione dobrze... Potem jakoś oswajałam się z tą myślą.. Szczególnie, że nadal mamy w marzeniach wyprowadzenie się na swoje... Większe niż dwa pokoje.... Więc robienie szafy stałoby się dobrą nauką.. ;-)
Na zrobienie szafy dał sobie dwa dni... Jak dla mnie to mało - dziś mija trzeci dzień, ale i tak nie jest źle z postępami prac, właściwie ma się ku końcowi :D Gdyby nie krzywe ściany w dwa dni na pewno byłoby złożone. Ale ponoć nikt nie ma równych ścian? W ogóle czuję, że reszta remontu będzie już z górki. Pomalowanie ścian w dwóch pokojach, kupienie wykładziny dla Zuzi, nam narożnika do spania (musieliśmy się pożegnać z naszym dużym łóżkiem chlip chlip) - a to już wybrane, złożenie nowego łóżka dla Zuzi i ustawienie na nowy sposób mebli w naszym sypialnio - salonie.
Do pomocy przyjechał brat. Było to oczywiste i zrozumiałe dla mnie, ale jak okazało się, że przyjeżdża z dwójką swoich dzieci wkurzyłam się - a raczej oświadczyłam, że ja ich niańczyć nie będę, bo jest tu co robić. 6- letni chrześniak M. może i trochę się nudzi. Ale 17-letnia bratanica okazała się super niańką dla Zuz. Nie dość, że bałam się, że będę miała na głowie obiady, spanie w syfie remontu, Zuz, to jeszcze wypełnianie czasu im. Tymczasem... Zuz lgnie do niej, wcale nie czuję praktycznie z Małą problemu! Ogarniam bez problemu kuchnię; łazienkę, bo pokoje to cóż.... Nie ma jak!!!! Także tym razem za moje obawy i nerw biję się w pierś!
Młoda ma tylko jakąś biegunkę, dzień drugi. Miałam nadzieję, że jednodniowa, ale dziś jak mnie nie było jadła niby normalnie i... było co było. Całkowite przejście na suche bułeczki i ryżyk i tego typu... Mam nadzieję, że przejdzie raz dwa. Bo jak nikt - nie lubimy chorować, bo się zaraz przejmujemy bardzo bardzo co z tego będzie.
Ojojoj! Dzieje się. I na szczęście się dzieje. Jestem póki co pełna wiary, że wszystko się uda na czas ;-) Na razie w toku pierwszy element - składanie szafy wnękowej w przyszłym pokoju Zuzi. M. postanowił, że nie będziemy jej robić na zamówienie, tylko złoży ją sam! Byłam pewna obaw, bo przecież nigdy tego nie robił, a my mamy z tym funkcjonować dość często, musi być więc zrobione dobrze... Potem jakoś oswajałam się z tą myślą.. Szczególnie, że nadal mamy w marzeniach wyprowadzenie się na swoje... Większe niż dwa pokoje.... Więc robienie szafy stałoby się dobrą nauką.. ;-)
Na zrobienie szafy dał sobie dwa dni... Jak dla mnie to mało - dziś mija trzeci dzień, ale i tak nie jest źle z postępami prac, właściwie ma się ku końcowi :D Gdyby nie krzywe ściany w dwa dni na pewno byłoby złożone. Ale ponoć nikt nie ma równych ścian? W ogóle czuję, że reszta remontu będzie już z górki. Pomalowanie ścian w dwóch pokojach, kupienie wykładziny dla Zuzi, nam narożnika do spania (musieliśmy się pożegnać z naszym dużym łóżkiem chlip chlip) - a to już wybrane, złożenie nowego łóżka dla Zuzi i ustawienie na nowy sposób mebli w naszym sypialnio - salonie.
Do pomocy przyjechał brat. Było to oczywiste i zrozumiałe dla mnie, ale jak okazało się, że przyjeżdża z dwójką swoich dzieci wkurzyłam się - a raczej oświadczyłam, że ja ich niańczyć nie będę, bo jest tu co robić. 6- letni chrześniak M. może i trochę się nudzi. Ale 17-letnia bratanica okazała się super niańką dla Zuz. Nie dość, że bałam się, że będę miała na głowie obiady, spanie w syfie remontu, Zuz, to jeszcze wypełnianie czasu im. Tymczasem... Zuz lgnie do niej, wcale nie czuję praktycznie z Małą problemu! Ogarniam bez problemu kuchnię; łazienkę, bo pokoje to cóż.... Nie ma jak!!!! Także tym razem za moje obawy i nerw biję się w pierś!
Młoda ma tylko jakąś biegunkę, dzień drugi. Miałam nadzieję, że jednodniowa, ale dziś jak mnie nie było jadła niby normalnie i... było co było. Całkowite przejście na suche bułeczki i ryżyk i tego typu... Mam nadzieję, że przejdzie raz dwa. Bo jak nikt - nie lubimy chorować, bo się zaraz przejmujemy bardzo bardzo co z tego będzie.
piątek, 1 sierpnia 2014
Wieści.
No tyle razy ostatnio miałam ochotę siąść do laptopa, napisać to i tamto. Ale cóż. Upały takie, że rzadko się zdarza, żeby M. wybrał się w ciągu dnia gdzieś sam z Zuz. Albo razem coś załatwiamy albo wspólny wypad nad wodę - jak ostatnio. A jak w domu jesteśmy to najczęściej on jeśli już okupuje laptopa, ja mam telefonik... Nadający się jedynie do ew. napisania komentarza, nie notki!!!
I już sobie myślę, że jak młode się urodzi, a M. wróci do szkoły... To chyba raz na ruski rok coś napiszę :/
No... to taki tylko żal, że nie mogę swoich myśli uzewnętrzniać w miarę potrzeb ;)
A wieści takie, co zresztą widać na suwaczku, że skończyłam 33. tydz. co cieszy mnie niezmiernie!!!! Brzuch coś czasem twardnieje, ale tak się tym nie przejmuje - niby mam mieć czas odpoczywać, ale różnie to bywa :P Lada dzień zaczynamy remont - boję się tego, co tu się będzie działo, że będziemy musiały dużo z Zuz przebywać na górze u babci. W pewnym momencie też tam spać... Ale inaczej się nie da! Mam nadzieję, że wszystko się uda i czasu wystarczy przed pojawieniem się dzidziusia...
A w miniony wtorek byłam na wizycie.. Wcześniej na USG dowiedziałam się, że dzidziuś ułożony miednicowo (mam jakąś lewą macicę czy moje dzieci takie leniwe?), więc wg mojej Pani dr praktycznie na pewno czeka mnie cc. Mało tego. Poszła teraz na urlop i na wizytę kazała mi iść do lekarza, z którym już nawet gadała w mojej sprawie, żebym i ja porozmawiała o cięciu, bo... z moją cukrzycą, to nie ma co czekać do skurczy, przeciągać, tylko umówić się na jakiś 39. tydz!!!
O dziwo z wizyty wyszłam zadowolona. Bo tak:
- lekarz pracuje w szpitalu, w którym chce rodzić
- on mnie ciął pierwszy raz; wtedy akurat na niego padło bęc, bo miał dyżur i przyjęcie przez niego na oddział nie wspominam zbyt rewelacyjnie, ale u niego robiłam teraz USG połówkowe i powróciło zaufanie do niego, a poza tym co do samego cc nie miałam żadnych "ale", więc i teraz mam nadzieje samo cięcie będzie w porządku..
- zawsze wydawało mi się dziwne umawianie na termin porodu, przecież... to dziecko zdecyduje, kiedy będzie gotowe! ale jak patrzę na to ze swojej perspektywy... skoro tak trzeba, to właściwie lepiej, bo mniej stresu, bo nie martwię się gdzie i kiedy odejdą mi wody, ile jeszcze dni będę czekać na skurcze no i spokojnie mogę się przygotować do szpitala ze wszystkim, a nie w nocy o północy zastanawiać się co z Zuz zrobić... o ile oczywiście Maluch sam z siebie pchać się nie zacznie!!!!
- no i każdy dzień bez diety cukrzycowej dniem wspaniałym!!! więc wizja skończenia jej choćby tydzień wcześniej brzmi zachęcająco... ;)
Reasumując.. Prawdopodobnie powitamy Maluszka na początku września, a nie w połowie. A była pewna szansa, że urodzi się w dzień urodzin mojej mamy...
No i w ogóle z M. mieliśmy trochę ciężki czas - co nadaje się na oddzielny post, ale czy on nastąpi? Przydałoby się... Jest nawet zaczęty w kopiach roboczych... Póki co łapiemy stery w żagle. Kolejne, nowe próby przed nami... Obyśmy wyszli z nich zwycięsko!
I już sobie myślę, że jak młode się urodzi, a M. wróci do szkoły... To chyba raz na ruski rok coś napiszę :/
No... to taki tylko żal, że nie mogę swoich myśli uzewnętrzniać w miarę potrzeb ;)
A wieści takie, co zresztą widać na suwaczku, że skończyłam 33. tydz. co cieszy mnie niezmiernie!!!! Brzuch coś czasem twardnieje, ale tak się tym nie przejmuje - niby mam mieć czas odpoczywać, ale różnie to bywa :P Lada dzień zaczynamy remont - boję się tego, co tu się będzie działo, że będziemy musiały dużo z Zuz przebywać na górze u babci. W pewnym momencie też tam spać... Ale inaczej się nie da! Mam nadzieję, że wszystko się uda i czasu wystarczy przed pojawieniem się dzidziusia...
A w miniony wtorek byłam na wizycie.. Wcześniej na USG dowiedziałam się, że dzidziuś ułożony miednicowo (mam jakąś lewą macicę czy moje dzieci takie leniwe?), więc wg mojej Pani dr praktycznie na pewno czeka mnie cc. Mało tego. Poszła teraz na urlop i na wizytę kazała mi iść do lekarza, z którym już nawet gadała w mojej sprawie, żebym i ja porozmawiała o cięciu, bo... z moją cukrzycą, to nie ma co czekać do skurczy, przeciągać, tylko umówić się na jakiś 39. tydz!!!
O dziwo z wizyty wyszłam zadowolona. Bo tak:
- lekarz pracuje w szpitalu, w którym chce rodzić
- on mnie ciął pierwszy raz; wtedy akurat na niego padło bęc, bo miał dyżur i przyjęcie przez niego na oddział nie wspominam zbyt rewelacyjnie, ale u niego robiłam teraz USG połówkowe i powróciło zaufanie do niego, a poza tym co do samego cc nie miałam żadnych "ale", więc i teraz mam nadzieje samo cięcie będzie w porządku..
- zawsze wydawało mi się dziwne umawianie na termin porodu, przecież... to dziecko zdecyduje, kiedy będzie gotowe! ale jak patrzę na to ze swojej perspektywy... skoro tak trzeba, to właściwie lepiej, bo mniej stresu, bo nie martwię się gdzie i kiedy odejdą mi wody, ile jeszcze dni będę czekać na skurcze no i spokojnie mogę się przygotować do szpitala ze wszystkim, a nie w nocy o północy zastanawiać się co z Zuz zrobić... o ile oczywiście Maluch sam z siebie pchać się nie zacznie!!!!
- no i każdy dzień bez diety cukrzycowej dniem wspaniałym!!! więc wizja skończenia jej choćby tydzień wcześniej brzmi zachęcająco... ;)
Reasumując.. Prawdopodobnie powitamy Maluszka na początku września, a nie w połowie. A była pewna szansa, że urodzi się w dzień urodzin mojej mamy...
No i w ogóle z M. mieliśmy trochę ciężki czas - co nadaje się na oddzielny post, ale czy on nastąpi? Przydałoby się... Jest nawet zaczęty w kopiach roboczych... Póki co łapiemy stery w żagle. Kolejne, nowe próby przed nami... Obyśmy wyszli z nich zwycięsko!
środa, 23 lipca 2014
Szukając pozytywów.
No.... ciężko coś ostatnio o nie, ale przecież są!!!
Dziś pierwszy dzień, gdy cały jestem sama w domu (i chyba ostatni, bo jutro moi wracają ponoć...), bo tak, ato siostra śpi ze swoją córką, a to pół dnia u mamy.... Czas tak szybko zleciał, w spokoju posprzątałam trochę lepiej niż zawsze nasz codzienny armagedon i utrzymuje bez problemu porządek. Jak za bardzo starych czasów! Hahahahha :P
Niunia u dziadków radzi sobie rewelacynie, chyba nawet o mnie nie wspomina. Zasypia bez problemu, nie marudzi za mną w nocy, wszystko jest tam ciekawe. No... M. chyba za bardzo od niej nie odpoczywa, ale przynajmniej zmienił trochę klimat, odwiedza braci i w miarę możliwości w czymś im pomaga. Ja zaprowiantowana radzę sobie całkiem w porządku, więc cieszę się, że wyszło jak wyszło.
W niedzielę kończę 33. tydzień to jakaś taka graniczna dla mnei data; płucka już będą rozwinięte - to był wazny termin dla mojej Pani gin, a i moja koleżanka, co na dniach urodziła w terminie; dobrych pare tygodni leżała właśnie do 33. tygodnia bo miała całkowicie szyjkę skróconą.. No, a mimo, że się potem już tak nie oszczędzała i brzuch też miała twardy to urodziła w sam raz! Więc ja też patrzę z nadzieją, że zaraz wszystko poplanujemy, weźmiemy się trochę za ten remont - w sensie, że ja przede wszystkim będę ogarniać Zuz i żarcie. I na pewno się uda, że ktoś nam pomoże... :)
No i dziś to w ogóle cukierek mi nie skacze - obiadem wręcz się przeżarłam, głodna właściwie nie byłam... Może powoli znajduję sposób na siebie? Cieszę się, że trafiłam na taki okres, gdy są świeże warzywa i owoce. Taki wybór! Bo to one z reguły najmniej sprawiają, że podskakują wyniki, choć... węglowodany też muszę przecież jeść...
Mama tylko.... Zagadką jest... a od wczoraj to mam takie przemyślenia, że złość mnie na nią bierze troszkę. Przykre to...
Dziś np. postanowiła od rana nie jeść i nie brać lekarstw, że tak szybciej zabierze się na tamten świat... Ja przez moje specyficzne potrzeby żywieniowe i brak męża z samochodem nawet nie mogę do niej pojechać - bo raz, że sama wyprawa autobusem byłaby mocno obciążająca, dwa musiałabym być obładowana żarciem jak wielbłąd....
I jestem "zła" na nią, że tak się zachowuje, mam jakiś "żal", że nie umie przyjąć tego, co ją spotkało, że.. nie chce odejść w pokorze i z godnością, że złości się na każdą naszą formę pomocy, że mówi, że to wszytsko tylko przedłużą jej cierpienie - a to przecież wszyscy robią po to, żeby jej ulżyć właśnie... Nikt już nie leczy jej choroby... To tylko pomoc by zmiejszyć cierpienie w towarzyszących dodatkowych objawach....
Zabrzmiało to zapewne strasznie brutalnie... Ale jakoś znając ją przez całe życie, trudno mi pojąć, że tak to wygląda.... No pewnie... Łatwo się mówi jak jest się zdrowym; "cierp z godnością! ofiaruj swoje cierpienie!". Ja sama chciałabym to potrafić, ale tak może cierpią tylko święci? Boże... pomyśleć, że tak szybko doszło do tego stanu, że wiem, że tylko śmierć będzie dla niej ulgą... Że tak to wszytsko wygląda, że tej śmierci się nie boję, tylko na nią czekam... Choć jeszcze nie raz łzy popłyną, choć jeszcze nie raz ogarnie mnie wielki ból, że moim dzieciom nie było dane mieć mojej mamy za babcie... Że jej nie było dane być babcią jaką być by chciała...
Rak jest czymś niewyobrażalnie przeokropnym, gdy wygrywa - robi z człowieka wrak, kogoś zupełnie innego, niepodobnego do dawnego siebie... Gdy patrzę teraz na mamę, to widzę starsznie cierpiącą istotę. Nie mogę pomóc. Zatrzymać tego. Tylko przyjmować to wszystko muszę. Gadam jej głodne kawałki, ale to nie sprawia, że mniej cierpi.
Jak choroba może upodlić.....
Dlatego zdrowie, brak wiekszych kłopotów jest WIELKĄ ŁASKĄ!!!! Nieustannie trzeba za to dziękować, za zdrowie swoje i dzieci, za kase w kieszeni, za dach nad głową, za przyjaciół i rodzinę, bo są tacy, którzy tego nie mają!!! I nie wiadomo dlaczego Ci mają a tamci nie... Nie jest tak, że ktoś zasłużył sobie na jakikolwiek los.
Są po prostu pytania, na które nie ma odpowiedzi.
Dziś pierwszy dzień, gdy cały jestem sama w domu (i chyba ostatni, bo jutro moi wracają ponoć...), bo tak, ato siostra śpi ze swoją córką, a to pół dnia u mamy.... Czas tak szybko zleciał, w spokoju posprzątałam trochę lepiej niż zawsze nasz codzienny armagedon i utrzymuje bez problemu porządek. Jak za bardzo starych czasów! Hahahahha :P
Niunia u dziadków radzi sobie rewelacynie, chyba nawet o mnie nie wspomina. Zasypia bez problemu, nie marudzi za mną w nocy, wszystko jest tam ciekawe. No... M. chyba za bardzo od niej nie odpoczywa, ale przynajmniej zmienił trochę klimat, odwiedza braci i w miarę możliwości w czymś im pomaga. Ja zaprowiantowana radzę sobie całkiem w porządku, więc cieszę się, że wyszło jak wyszło.
W niedzielę kończę 33. tydzień to jakaś taka graniczna dla mnei data; płucka już będą rozwinięte - to był wazny termin dla mojej Pani gin, a i moja koleżanka, co na dniach urodziła w terminie; dobrych pare tygodni leżała właśnie do 33. tygodnia bo miała całkowicie szyjkę skróconą.. No, a mimo, że się potem już tak nie oszczędzała i brzuch też miała twardy to urodziła w sam raz! Więc ja też patrzę z nadzieją, że zaraz wszystko poplanujemy, weźmiemy się trochę za ten remont - w sensie, że ja przede wszystkim będę ogarniać Zuz i żarcie. I na pewno się uda, że ktoś nam pomoże... :)
No i dziś to w ogóle cukierek mi nie skacze - obiadem wręcz się przeżarłam, głodna właściwie nie byłam... Może powoli znajduję sposób na siebie? Cieszę się, że trafiłam na taki okres, gdy są świeże warzywa i owoce. Taki wybór! Bo to one z reguły najmniej sprawiają, że podskakują wyniki, choć... węglowodany też muszę przecież jeść...
Mama tylko.... Zagadką jest... a od wczoraj to mam takie przemyślenia, że złość mnie na nią bierze troszkę. Przykre to...
Dziś np. postanowiła od rana nie jeść i nie brać lekarstw, że tak szybciej zabierze się na tamten świat... Ja przez moje specyficzne potrzeby żywieniowe i brak męża z samochodem nawet nie mogę do niej pojechać - bo raz, że sama wyprawa autobusem byłaby mocno obciążająca, dwa musiałabym być obładowana żarciem jak wielbłąd....
I jestem "zła" na nią, że tak się zachowuje, mam jakiś "żal", że nie umie przyjąć tego, co ją spotkało, że.. nie chce odejść w pokorze i z godnością, że złości się na każdą naszą formę pomocy, że mówi, że to wszytsko tylko przedłużą jej cierpienie - a to przecież wszyscy robią po to, żeby jej ulżyć właśnie... Nikt już nie leczy jej choroby... To tylko pomoc by zmiejszyć cierpienie w towarzyszących dodatkowych objawach....
Zabrzmiało to zapewne strasznie brutalnie... Ale jakoś znając ją przez całe życie, trudno mi pojąć, że tak to wygląda.... No pewnie... Łatwo się mówi jak jest się zdrowym; "cierp z godnością! ofiaruj swoje cierpienie!". Ja sama chciałabym to potrafić, ale tak może cierpią tylko święci? Boże... pomyśleć, że tak szybko doszło do tego stanu, że wiem, że tylko śmierć będzie dla niej ulgą... Że tak to wszytsko wygląda, że tej śmierci się nie boję, tylko na nią czekam... Choć jeszcze nie raz łzy popłyną, choć jeszcze nie raz ogarnie mnie wielki ból, że moim dzieciom nie było dane mieć mojej mamy za babcie... Że jej nie było dane być babcią jaką być by chciała...
Rak jest czymś niewyobrażalnie przeokropnym, gdy wygrywa - robi z człowieka wrak, kogoś zupełnie innego, niepodobnego do dawnego siebie... Gdy patrzę teraz na mamę, to widzę starsznie cierpiącą istotę. Nie mogę pomóc. Zatrzymać tego. Tylko przyjmować to wszystko muszę. Gadam jej głodne kawałki, ale to nie sprawia, że mniej cierpi.
Jak choroba może upodlić.....
Dlatego zdrowie, brak wiekszych kłopotów jest WIELKĄ ŁASKĄ!!!! Nieustannie trzeba za to dziękować, za zdrowie swoje i dzieci, za kase w kieszeni, za dach nad głową, za przyjaciół i rodzinę, bo są tacy, którzy tego nie mają!!! I nie wiadomo dlaczego Ci mają a tamci nie... Nie jest tak, że ktoś zasłużył sobie na jakikolwiek los.
Są po prostu pytania, na które nie ma odpowiedzi.
poniedziałek, 21 lipca 2014
Sama. Prawie.
No i wziął ją i pojechał!
Na trzy, cztery dni...? Do swoich, do rodziny. On ma duszę wariata. On się dusi w czterech ścianach. Potrzebuje ruchu i przestrzeni... Tylko ja taki domator... Na dodatek z cukrzycą ciążową mocno utrudniającą funkcjonowanie i zaleceniami jak najczęstszego odpoczynku. Wszelkie wypady wakacyjne zostały bardzo ukrócone. Z wakacji prawie nic nie zostało.... Ze słońca i ciepła, które kocham, z letnich wieczorów gdzieś... a na dodatek chcę, żeby ten czas najtrudniejszy już minął. A to wiąże się z wrześniem, jego powrotem do pracy, zimnem i krótkimi dniami...
Cierpię, że on cierpi, ale jestem jak w jakiejś klatce i z nieustannymi potrzebami... Dlatego przy pierwszej propozycji nie wyobrażałam sobie tej sytuacji. Gdy drugim razem o tym wspomniał już nie powiedziałam nic. I stało się. Pojechali. Nie wiem jak będą zasypiać, jak Zuz będzie reagować jak obudzi się w nocy.... Ale ona przecież ostatnio taka układna, tak przystosowuje się do nowych sytuacji... Więc liczę na nią i tym razem ;-)
Już tęsknię za nimi. Choć pierwsze chwile to oddech.
***
No... właśnie niedawno zadzwonili, że dojechali, a ja z tej tęsknoty za nimi rozryczałam się jak bóbr!!! Tego po sobie się nie spodziewałam...
Hm... Ale właściwie to sama nie zostałam ;-) W brzusiu jest synio, któy nieustannie daje o sobie znać, a to kocham i jest moja cukrzyca. Towarzyszka ciąży nieproszona i po prostu ciągle przeszkadzająca! Tylko... co ją to obchodzi!
W piątek miałam kolejną wizytę u diabetologa. jakoś tak dobrze ten tydzień minął, Pani dr z moich wników zadowolona (oby tak dalej!), więc i ja wyszłam szczęśliwsza i z jakąś taką nadzieją na to wszystko. Następna wizyta na początku sierpnia. Ale wczoraj czy dziś mam kolejną załamkę... Skacze mi cukier po obiedzie, co się nie działo, po prawie nic-nie-zjedzeniu na II śniadanie wynik minimalnie, ale za wysoki. Masz Ci babo palcek. Wprawdzie usłyszałam zdanie, że im dalej z tą ciążą tym więcej będę potrzebować insuliny, ale nie za szybko to wszystko?
Jedno jest faktem. Prędzej można powiedzieć, że głoduję niż się najadam. Takimi małymi porcjami - któe to maja sprawiać, żeby cukier tak nie skakał... Oglądam Galileo EXTRA o, ogólnie rzecz ujmując; jedzeniu, Ugotowanych i jakoś bardziej czerpię z tego siłę (na przyszłość?:P) niż się dołuję. Wącham pszenne Zuzinowe bułeczki i kolbe kukurydzy, którą obgryza. A cóż mi zostało? Mała kromka chleba pełnoziarnistego, ew. pieczywa chrupkiego z warzywkiem i wędliną. Do tego woda. Woda, woda, woda, woda. 4l dziennie. M. mówi, że mi zazdrości, że chciałby na taką dietę jak ja przejść (objadając się pysznymi, dużymi kanapkami z bułki i nałożonymi na nią cudownościami). I jak ja to robię, że daję radę... Ze strachu. Tylko i wyłącznie. O dzidziusia i złymi wynikami na glukometrze. I jakoś to idzie, choć męczy i dręczy.
Normalnej diety nigdy nie udało mi się zastosować. Widzę, że musi kierować mną strach, bo marzenie idealnej sylwetki to za mało :P Ja przecież kocham. Kocham zjeść smacznie, pięknie podane i... bez dyktowania mi co mogę, a co nie! O! :)
czwartek, 17 lipca 2014
Zuzkowy tato.
Przecież przed chwilą dosłownie pisałam, że Zuz nie chce zostawić mnie na krok. Że odkąd zaczęłam zwolnienie wszystkie plany wzięły w łeb, bo muszę za nią chodzić krok w krok, zawsze się z nią bawić.. A M. to ma wrażenie, że Zuz go nie kocha.
A jak jest dziś? Jestem potrzebna rzadko.. Nakarmić, nałożyć butki, ubrać.... Jednak nadal woli, gdy robię to ja ;-) Ale rzadko mnie woła; to tata jest najlepszy do zabaw, do ganiania po domu, do skakania, wyjść na dwór, jazdy rowerem. To do taty biegnie, gdy się przewróci lub w innej sytuacji, gdy trzeba utulić. Usypiam niby ja z nią, ale często woła, żeby tata też był, a wczoraj to w ogóle ode mnie uciekła i zasnęła u M. na ramionach. Poza tym bardzo już często bawi się sama!!!! Aż nam dziwnie się robi, że nie potrzebuje naszej uwagi..
No... a tak przy okazji - już takie zdania skleca, że ojojoj. Jednym słowem wspina się po szczeblach rozwoju tak szybko, że ja już za nią dawno nie nadążam :)
Do całego tego "tatowania" przyczyniło się pewnie moje leżenie. Mądra Zuz dawała mi leżeć i przebywanie z tatą uznała za coś do przyjęcia. Tata Zuzi jest wspaniałym tatą.... Jestem spokojna i w pewnym sensie.. wolna.
Poruszam się więcej, więcej robię i trochę oddycham z ulgą. Nie narzekałam na stan domu, gdy leżeć musiałam plackiem. Ale M. tysiąc razy bardziej nadaje się do mężowania i tatowania niż gosposi domowej :) To jakby zupełnie nie jego bajka i raz, że zrobienie czegoś - szczególnie w kuchni łączyło się z małym armagedonem, to jeszcze do posprzątania tego musiało zawsze dojrzeć. Czasem dzień dwa trudno było dostrzec blat w kuchni, żeby w końcu tak sprzątnąć, że było mniej rzeczy niż ja zawsze zostawiałam (koszyczków, buteleczek, miseczek i innych pirdeczek).
Cieszę się też, że mogę obiad ugotować, że i on wolniejszy przez to i ja sobie na spokojnie wszystko dosmakuje w czas... :) Ale są dni lepsze i gorsze - wczoraj bardziej brzuch mi się stawiał i dziś więcej odpoczywam.
A jak jest dziś? Jestem potrzebna rzadko.. Nakarmić, nałożyć butki, ubrać.... Jednak nadal woli, gdy robię to ja ;-) Ale rzadko mnie woła; to tata jest najlepszy do zabaw, do ganiania po domu, do skakania, wyjść na dwór, jazdy rowerem. To do taty biegnie, gdy się przewróci lub w innej sytuacji, gdy trzeba utulić. Usypiam niby ja z nią, ale często woła, żeby tata też był, a wczoraj to w ogóle ode mnie uciekła i zasnęła u M. na ramionach. Poza tym bardzo już często bawi się sama!!!! Aż nam dziwnie się robi, że nie potrzebuje naszej uwagi..
No... a tak przy okazji - już takie zdania skleca, że ojojoj. Jednym słowem wspina się po szczeblach rozwoju tak szybko, że ja już za nią dawno nie nadążam :)
Do całego tego "tatowania" przyczyniło się pewnie moje leżenie. Mądra Zuz dawała mi leżeć i przebywanie z tatą uznała za coś do przyjęcia. Tata Zuzi jest wspaniałym tatą.... Jestem spokojna i w pewnym sensie.. wolna.
Poruszam się więcej, więcej robię i trochę oddycham z ulgą. Nie narzekałam na stan domu, gdy leżeć musiałam plackiem. Ale M. tysiąc razy bardziej nadaje się do mężowania i tatowania niż gosposi domowej :) To jakby zupełnie nie jego bajka i raz, że zrobienie czegoś - szczególnie w kuchni łączyło się z małym armagedonem, to jeszcze do posprzątania tego musiało zawsze dojrzeć. Czasem dzień dwa trudno było dostrzec blat w kuchni, żeby w końcu tak sprzątnąć, że było mniej rzeczy niż ja zawsze zostawiałam (koszyczków, buteleczek, miseczek i innych pirdeczek).
Cieszę się też, że mogę obiad ugotować, że i on wolniejszy przez to i ja sobie na spokojnie wszystko dosmakuje w czas... :) Ale są dni lepsze i gorsze - wczoraj bardziej brzuch mi się stawiał i dziś więcej odpoczywam.
wtorek, 15 lipca 2014
Level 2. Insulina.
Właściwie długo na nią nie czekałam. Minął chyba niecały tydzień, gdy Pani dr, po dwóch moich telefonach, że sama dieta u mnie nie wystarczy (i tak chodzę głodna, i tak chudnę..), stwierdziła, że włączamy insulinę. Najpierw jedna dawka rano i wieczorem, potem trochę większa dawka plus do tego na noc... A wyniki... Jakby takie same.. Dochodzi jeszcze mój stres zapewne - gdy jak coś się dzieje - włącza się u mnie natychmiast.
Kłuje mnie na szczęście M., i samo to jest dla mnie obojętne - jak już się zaczęło - gorzej z tym mierzeniem poziomu cukru i wynikami, które po ilości zjadanego przeze mnie jedzenia właściwie mało kiedy mnie zadowalają..
Wyjść gdzieś, zaplanować coś.... Padaka. Bo czy będzie gdzie w między czasie zmierzyć cukier (umyte ręce, w ciepłej wodzie), czy będę miała co zjeść w odpowiedniej chwili? I odechciewa mi się wszystkiego.... Z tą cukrzycą to czuję się o wiele gorzej niż z niemowlakiem na ręku! To już z nim zdecydowanie łatwiej gdzieś wyjść i zaplanować!!!
Oczywiście zastanawiam się czy czasem nie miałam cukrzycy i wcześniej ale np. nie wykryta... Ale miałam właśnie jakieś badanie na hemoglobinę glikowaną, która wskazuje, że biorąc pod uwagę ostatnie trzy miesiące cukier mam (miałam?) w normie. Ewidentnie teraz zaczęło się coś dziać. To mnie jakoś tak napawa optymizmem, że po ciąży cukrzyca ustanie, a nie przytrafi mi się kolejna przypadłość (jak samo wystąpienie cukrzycy, a potem potrzeba insuliny) i czy zostanie mi ona po ciąży.
Po pierwszej wizycie u niej i ciągłych niepowodzeniach podczas mierzenia byłam bardzo zestresowana, na drugą (choć miałam iść dopiero tydz. później), zapisałam się i na tamten piątek, bo stwierdziłam, że dość tych stresów - albo niech mnie uspokoi albo przestraszy nie na żarty. Na szczęście pierwsza opcja się sprawdziła;
po pierwsze: jak się będę stresować cukier będzie skakał, meliskę pić, meliskę,
po drugie: nic strasznego się nie dzieje, dawkę insuliny można zwiększać, szukamy ciągle co możemy jeść, a co nam podnosi cukier i wykluczamy (przeklęte węglowodany, jeść je muszę a to one sprawiają tyle kłopotów),
po trzecie: dzidziusiowi nic nie grozi - w sensie, że narządy już ukształtowane w I trymestrze.
Teoretycznie czyta się tam o jakiś powikłaniach, ale nie skupiam się na nich - bo tak naprawdę grożą przy każdej ciąży i jak ma być dobrze, to będzie!
Kolejna wizyta w piątek, ale i tak sobie jeszcze zafunduje telefon do niej, bo śniadaniowy cukier nadal tak samo duży - wciąż taki sam - jak brałam tą insulinę i jak nie O_o.
Dziś wizyta u ginekologa. Trochę miała zdziwko jak powiedziałam jej o insulinie, bo pocieszała mnie, że pewnie dietą wszystko się unormuje. Mhm. Musiałabym chyba pić tylko wodę.
Okazało się, że szyjka bardzo jej się podoba. W końcu jakiś pozytyw!!! :) Nawet nic nie mówiła tym razem o odstawianiu męża, więc może coś tam tego raz czy dwa...? ;-) Brzuch twardnieje mi jakby mniej (hm. poprawka. dziś nie jestem akurat z niego zadowolona.), więc on mnie jeszcze hamuje troszkę. Ale ostatnimi czasy zdecydowanie mniej leżałam! Jako, że ta cukrzyca i coś tam pewnie jeszcze, bo w moczu ketony, kazała mi pić 4l wody dziennie!!! M. chyba musi paletami zamawiać. Do tego leków tyle, że nie wiem czy mi dnia starczy, żeby ich brać. I liczenie ruchów 3 razy dziennie. I zapisywanie. Jak ja to wszystko zapamiętam?? A mówią, że ciąża to nie choroba - owszem o pierwszej tak powiem - druga to same lekarskie zalecenia :P To przed posiłkiem, to w trakcie, to pół godziny po 3x dziennie, to godzinę po posiłku...
WNIOSEK: wszystko się kręci wokół żarcia, a ja i tak chodzę głodna, a dni przez to tak się dłużą, że w niedzielę myślałam, że skończyłam 32. tydz., a tu się potem okazało, że dopiero 31.!!!! M. się nudzi i wariuje przez to. Się porobiło.
Kłuje mnie na szczęście M., i samo to jest dla mnie obojętne - jak już się zaczęło - gorzej z tym mierzeniem poziomu cukru i wynikami, które po ilości zjadanego przeze mnie jedzenia właściwie mało kiedy mnie zadowalają..
Wyjść gdzieś, zaplanować coś.... Padaka. Bo czy będzie gdzie w między czasie zmierzyć cukier (umyte ręce, w ciepłej wodzie), czy będę miała co zjeść w odpowiedniej chwili? I odechciewa mi się wszystkiego.... Z tą cukrzycą to czuję się o wiele gorzej niż z niemowlakiem na ręku! To już z nim zdecydowanie łatwiej gdzieś wyjść i zaplanować!!!
Oczywiście zastanawiam się czy czasem nie miałam cukrzycy i wcześniej ale np. nie wykryta... Ale miałam właśnie jakieś badanie na hemoglobinę glikowaną, która wskazuje, że biorąc pod uwagę ostatnie trzy miesiące cukier mam (miałam?) w normie. Ewidentnie teraz zaczęło się coś dziać. To mnie jakoś tak napawa optymizmem, że po ciąży cukrzyca ustanie, a nie przytrafi mi się kolejna przypadłość (jak samo wystąpienie cukrzycy, a potem potrzeba insuliny) i czy zostanie mi ona po ciąży.
Po pierwszej wizycie u niej i ciągłych niepowodzeniach podczas mierzenia byłam bardzo zestresowana, na drugą (choć miałam iść dopiero tydz. później), zapisałam się i na tamten piątek, bo stwierdziłam, że dość tych stresów - albo niech mnie uspokoi albo przestraszy nie na żarty. Na szczęście pierwsza opcja się sprawdziła;
po pierwsze: jak się będę stresować cukier będzie skakał, meliskę pić, meliskę,
po drugie: nic strasznego się nie dzieje, dawkę insuliny można zwiększać, szukamy ciągle co możemy jeść, a co nam podnosi cukier i wykluczamy (przeklęte węglowodany, jeść je muszę a to one sprawiają tyle kłopotów),
po trzecie: dzidziusiowi nic nie grozi - w sensie, że narządy już ukształtowane w I trymestrze.
Teoretycznie czyta się tam o jakiś powikłaniach, ale nie skupiam się na nich - bo tak naprawdę grożą przy każdej ciąży i jak ma być dobrze, to będzie!
Kolejna wizyta w piątek, ale i tak sobie jeszcze zafunduje telefon do niej, bo śniadaniowy cukier nadal tak samo duży - wciąż taki sam - jak brałam tą insulinę i jak nie O_o.
Dziś wizyta u ginekologa. Trochę miała zdziwko jak powiedziałam jej o insulinie, bo pocieszała mnie, że pewnie dietą wszystko się unormuje. Mhm. Musiałabym chyba pić tylko wodę.
Okazało się, że szyjka bardzo jej się podoba. W końcu jakiś pozytyw!!! :) Nawet nic nie mówiła tym razem o odstawianiu męża, więc może coś tam tego raz czy dwa...? ;-) Brzuch twardnieje mi jakby mniej (hm. poprawka. dziś nie jestem akurat z niego zadowolona.), więc on mnie jeszcze hamuje troszkę. Ale ostatnimi czasy zdecydowanie mniej leżałam! Jako, że ta cukrzyca i coś tam pewnie jeszcze, bo w moczu ketony, kazała mi pić 4l wody dziennie!!! M. chyba musi paletami zamawiać. Do tego leków tyle, że nie wiem czy mi dnia starczy, żeby ich brać. I liczenie ruchów 3 razy dziennie. I zapisywanie. Jak ja to wszystko zapamiętam?? A mówią, że ciąża to nie choroba - owszem o pierwszej tak powiem - druga to same lekarskie zalecenia :P To przed posiłkiem, to w trakcie, to pół godziny po 3x dziennie, to godzinę po posiłku...
WNIOSEK: wszystko się kręci wokół żarcia, a ja i tak chodzę głodna, a dni przez to tak się dłużą, że w niedzielę myślałam, że skończyłam 32. tydz., a tu się potem okazało, że dopiero 31.!!!! M. się nudzi i wariuje przez to. Się porobiło.
sobota, 5 lipca 2014
Cukrzyca ciążowa.
Oj.... Dawno nie było tylu zmartwień... Jakoś wszystko tak omijało, a ja szczęśliwa dziękowałam, że jest normalnie...
A ja dziś to już miałam chyba poważny kryzys. Od początku ciąży nie miałam tyle stresu i łez.
Choć nie mogłam w to uwierzyć, po badaniach wyszła mi cukrzyca ciążowa; badanie ponawiane wynik jeszcze gorszy. Wczoraj diabetolog - pierwsze wskazówki, potem wycieczka, do szpitala, gdzie owa Pani dr pracuje po zestaw "małego cukrzyka w ciąży" i od dziś rana badanie cukru po wstaniu, przed posiłkiem i godzinę po. Zaczynamy dobrze, zgodnie z normami. Śniadanie i wynik po nim: 161, a mogę mieć do 120!!! I jak przekroczy mam dzwonić do niej... Myślę... dobra... jeden wynik nie będę panikować, dopiero uczę się wprowadzać co mi szkodzi w jedzeniu... Przed drugim posiłkiem wynik OK, po też. A Potem obiad i po nim 157... O nie... dzwonię! Szybka diagnoza; może jem za dużo naraz, jeszcze mniej, ale częściej i jak w weekend będzie się to utrzymywać to w pon. do niej na oddział. Eeee :( Mam nadzieję, że tylko na konsultacje... :/ Przed a'la podwieczorkiem dalej wynik za wysoki, więc po niewiele dobrego się spodziewam.... (EDIT: wynik, 1h po, był niższy od tego przed i w normie. WOW)
Jak jest? To, co nie myślałam, że mnie spotka. Stres permanentny, strach przed zjedzeniem czegokolwiek, a jeść trzeba. Nie tylko dla siebie ale i dla Dzidziusia!!! Pierwszy dzień, a ja już mam tak pokłute palce, że jutro to chyba nie będę mogła na klawiaturze pisać. Bo jeszcze na dodatek oprócz pomiarów obowiązkowych miałam czasem kilka naraz; bo to krew po nakłuciu nie poleciała, bo nie dotarła w odpowiednie miejsce wskaźnika... I tak o... Tyle czasu jadłam co chciałam - od zobaczenia (z niedowierzaniem) pierwszego wyniku przestałam, jeść cokolwiek słodkie, a teraz to jakiś kosmos.
Ostatnio to w ogóle mam wrażenie, że ktoś mnie wsadził w rakietę i wystrzelił gdzieś w przestworza. Ja naprawdę jestem słaba psychicznie. Niby mam tyle czasu. Niby nic do roboty. A jeszcze nic nie zorganizowałam w tej nowej rzeczywistości...
Zuz tym swoim małym rozumkiem naprawdę rozumie co się dzieje. Chyba mogę nazwać, że jest po prostu... wyrozumiała! M. stara się jak może. Ja go nic nie poprawiam, proszę, gdy naprawdę coś musi zostać zrobione. Staram się za wszystko dziękować, za każdą głupotę, co mi przynosi.... Ale i tak jest trochę nieporozumień.. On - po swojemu - ale chce rozładować tą męczącą atmosferę, mnie to doprowadza raczej do płaczu niż zmiany nastawienia. No i w ogóle jestem ponoć nie do zniesienia i nie zauważam, tego, że się zmienił i tego co robi. Hm...
Ja w środku czuję się więźniem, a wyglądam raczej na darmozjada. Albo leżę jak leń albo przed TV albo z komórką/laptopem.
Czuję się podle, aż mnie rwie by mu pomóc. Ale wystarczy przywołać choćby wczorajszy dzień.. Lekarz, szpital, mama, a brzuch praktycznie cały czas jak balon. Jak leżę jest naprawdę lepiej.... Lepiej też oczywiście nie oznacza idealnie. Okropne to uczucie takiego unieruchomienia. A mi się marzyły Mazury.... Remont też się oddala, ale mam nadzieję dojdzie do skutku! I wydaje się, że plany były takie proste, nieskomplikowane, wakacje wspólne radosne. A tu... Mama, leżenie, cukrzyca i związane z nią niedogodności, które jeszcze przerażają. Tęsknię do normalności... Do braku strachu...
Mama moja, po serii naświetlań trafiła do domu. Guz w mózgu nie będzie operowany, z powodu tak dużego zajęcia płuc, co wg lekarzy, spowodowałoby niepotrzebne Mamy cierpienie i nie wiadomo jakie skutki. Gdyby to było jedyne umiejscowienie raka można by o zabiegu rozmawiać... Mama stara się mówić, choć wiele, co by chciała nadal nie potrafi. Lepiej wychodzi jej powtarzanie dobrze znanych piosenek i wierszy... Niedowład nie ustępuje... I to się chyba już nie zmieni.
A ja dziś to już miałam chyba poważny kryzys. Od początku ciąży nie miałam tyle stresu i łez.
Choć nie mogłam w to uwierzyć, po badaniach wyszła mi cukrzyca ciążowa; badanie ponawiane wynik jeszcze gorszy. Wczoraj diabetolog - pierwsze wskazówki, potem wycieczka, do szpitala, gdzie owa Pani dr pracuje po zestaw "małego cukrzyka w ciąży" i od dziś rana badanie cukru po wstaniu, przed posiłkiem i godzinę po. Zaczynamy dobrze, zgodnie z normami. Śniadanie i wynik po nim: 161, a mogę mieć do 120!!! I jak przekroczy mam dzwonić do niej... Myślę... dobra... jeden wynik nie będę panikować, dopiero uczę się wprowadzać co mi szkodzi w jedzeniu... Przed drugim posiłkiem wynik OK, po też. A Potem obiad i po nim 157... O nie... dzwonię! Szybka diagnoza; może jem za dużo naraz, jeszcze mniej, ale częściej i jak w weekend będzie się to utrzymywać to w pon. do niej na oddział. Eeee :( Mam nadzieję, że tylko na konsultacje... :/ Przed a'la podwieczorkiem dalej wynik za wysoki, więc po niewiele dobrego się spodziewam.... (EDIT: wynik, 1h po, był niższy od tego przed i w normie. WOW)
Jak jest? To, co nie myślałam, że mnie spotka. Stres permanentny, strach przed zjedzeniem czegokolwiek, a jeść trzeba. Nie tylko dla siebie ale i dla Dzidziusia!!! Pierwszy dzień, a ja już mam tak pokłute palce, że jutro to chyba nie będę mogła na klawiaturze pisać. Bo jeszcze na dodatek oprócz pomiarów obowiązkowych miałam czasem kilka naraz; bo to krew po nakłuciu nie poleciała, bo nie dotarła w odpowiednie miejsce wskaźnika... I tak o... Tyle czasu jadłam co chciałam - od zobaczenia (z niedowierzaniem) pierwszego wyniku przestałam, jeść cokolwiek słodkie, a teraz to jakiś kosmos.
Ostatnio to w ogóle mam wrażenie, że ktoś mnie wsadził w rakietę i wystrzelił gdzieś w przestworza. Ja naprawdę jestem słaba psychicznie. Niby mam tyle czasu. Niby nic do roboty. A jeszcze nic nie zorganizowałam w tej nowej rzeczywistości...
Zuz tym swoim małym rozumkiem naprawdę rozumie co się dzieje. Chyba mogę nazwać, że jest po prostu... wyrozumiała! M. stara się jak może. Ja go nic nie poprawiam, proszę, gdy naprawdę coś musi zostać zrobione. Staram się za wszystko dziękować, za każdą głupotę, co mi przynosi.... Ale i tak jest trochę nieporozumień.. On - po swojemu - ale chce rozładować tą męczącą atmosferę, mnie to doprowadza raczej do płaczu niż zmiany nastawienia. No i w ogóle jestem ponoć nie do zniesienia i nie zauważam, tego, że się zmienił i tego co robi. Hm...
Ja w środku czuję się więźniem, a wyglądam raczej na darmozjada. Albo leżę jak leń albo przed TV albo z komórką/laptopem.
Czuję się podle, aż mnie rwie by mu pomóc. Ale wystarczy przywołać choćby wczorajszy dzień.. Lekarz, szpital, mama, a brzuch praktycznie cały czas jak balon. Jak leżę jest naprawdę lepiej.... Lepiej też oczywiście nie oznacza idealnie. Okropne to uczucie takiego unieruchomienia. A mi się marzyły Mazury.... Remont też się oddala, ale mam nadzieję dojdzie do skutku! I wydaje się, że plany były takie proste, nieskomplikowane, wakacje wspólne radosne. A tu... Mama, leżenie, cukrzyca i związane z nią niedogodności, które jeszcze przerażają. Tęsknię do normalności... Do braku strachu...
Mama moja, po serii naświetlań trafiła do domu. Guz w mózgu nie będzie operowany, z powodu tak dużego zajęcia płuc, co wg lekarzy, spowodowałoby niepotrzebne Mamy cierpienie i nie wiadomo jakie skutki. Gdyby to było jedyne umiejscowienie raka można by o zabiegu rozmawiać... Mama stara się mówić, choć wiele, co by chciała nadal nie potrafi. Lepiej wychodzi jej powtarzanie dobrze znanych piosenek i wierszy... Niedowład nie ustępuje... I to się chyba już nie zmieni.
niedziela, 29 czerwca 2014
Rzeczy ważne i mniej ważne.
Minął tydzień od załamania stanu zdrowia mamy.
Tydzień nie minął jak leżeć muszę....
Ja się nie skarżę, nie wkurzam "czemu mi się to przytrafiło". Leżę przykładnie jak cielątko, a M. robi wszystko.... Nawet się nie odezwę, nawet nie pisknę, że tam nie dozmywał, tam nie wytarł, nie tak zrobił, nie dokończył... Dziękuję Bogu za wszystko, co robi, bo czasem robi więcej niż zrobiłabym ja.... Nie ma idealnego porządku, ale mnie to nie denerwuje. Jest on, jest córcia i synio w brzuchu. niech tam siedzi i nie pcha się jeszcze na ten świat! Są dni lepsze, gdy napięcia brzucha praktycznie nie czuję, a są i takie - jak wczoraj, gdy miałam wrażenie, że choć na króciutko, to twardniał cały czas. Najgorsze, że sama nie jestem niczego pewna, bo gdyby dr mnie tak nie przestraszyła, to bym pewnie normalnie chodziła i na wiele rzeczy uwagi nie zwracała, a jak tak się leży, to ciągle się po brzuchu macam czy to już twardy czy jeszcze nie... Martwię się chyba na zaś... No, ale! Jakoś intuicyjnie czuję spokój i tego się trzymam. Wolę leżeć w domu niż w szpitalu. I choć czuję się przez to okropnym darmozjadem, to leżę i myśli krążą w nicości, by nie przyszły te najsmutniejsze. Bo wszystko wydaje się takie do zniesienia, takie z końcem radosnym, a jednak wciąż w głębi ten smutek, ten brak rozluźnienia, ta niepewność co czeka nas dalej?
Piszę do Niej smsy, wysyłam zdjęcia, a wczoraj pojechaliśmy na chwil parę. Jest taka spokojna, bo cóż zrobić może? Czasem zapłacze, bo tak bardzo coś by chciała powiedzieć, usta już ukaądają się do słów, ale mózg nie pozwala. A to naparwdę trudno zgadnąć o co chciała zapytać. Śmieję się: "Mamo, widać już się w życiu nagadałaś, teraz masz słuchać." I Ona też się trochę uśmiecha. Są słowa, które powtarza, są zdania, któe potrafi powiedzieć. Wczoraj na odchodne powiedziała ze mną bez żadnego zająknięcia Aniele Boży, Ojcze Nasz i Pod Twoją obronę. Aż mi się oczy zaszkliły, bo gdy pytałam czy może się modlić, to pokręciła głową i powiedziała: "rozproszenia". A tu z kimś - proszę - na głos powiedziała i choć było widać, że sprawia jej to, być może niewielki, ale wysiłek, była bardzo szczęśliwa i dumna.
Czy jest pogodna? Spokojna? Nie jestem tego pewna, choć M. mówi, że "wygląda" pod tym względem lepeij, niż jak była w domu. Tam praktycznie zawsze przygnębiona. Teraz, tak patrzy na wszystko z miną niemowlaczka, uśmiecha się, ale nie ma radości większej i mniejszej. Jest na twarzy ciągle taka sama. To, że w domu często była "cierpiąca" nie wynikało zawsze z bólu fizycznego, bardziej z psychicznego - bo na pewno (wtedy w pełni świadoma), wiedziała, że w końcu spotka ją coś takiego, co dzieje się teraz...
Tak sobię myślę, że tak właśnie było, bo przecież ona nic mówić nie chciała na ten temat...
W moim sercu nadzieja, że jej stan się jeszcze polepszy, przeplata się z myśleniem: "byleby tylko jak najkrócej cierpiała". Pocieszać jej nie umiem, mówiąc "wszystko będzie dobrze" albo może "nie martw się, w niebie będzie Ci lepiej". Ona nie mówi o śmierci, o końcu, dlatego nie czuję, że jest z tym pogodzona.....
Nie mam pretensji do Boga, nie pytam dlaczego właśnie Ona. Bo wiem, że jeśli już zechce ją do Siebie zabrać, będzie tam szcześliwa, bez bólu, spotka się z tymi, których tu żegnała.
Tylko nam będzie tu cholernie pusto.
Tydzień nie minął jak leżeć muszę....
Ja się nie skarżę, nie wkurzam "czemu mi się to przytrafiło". Leżę przykładnie jak cielątko, a M. robi wszystko.... Nawet się nie odezwę, nawet nie pisknę, że tam nie dozmywał, tam nie wytarł, nie tak zrobił, nie dokończył... Dziękuję Bogu za wszystko, co robi, bo czasem robi więcej niż zrobiłabym ja.... Nie ma idealnego porządku, ale mnie to nie denerwuje. Jest on, jest córcia i synio w brzuchu. niech tam siedzi i nie pcha się jeszcze na ten świat! Są dni lepsze, gdy napięcia brzucha praktycznie nie czuję, a są i takie - jak wczoraj, gdy miałam wrażenie, że choć na króciutko, to twardniał cały czas. Najgorsze, że sama nie jestem niczego pewna, bo gdyby dr mnie tak nie przestraszyła, to bym pewnie normalnie chodziła i na wiele rzeczy uwagi nie zwracała, a jak tak się leży, to ciągle się po brzuchu macam czy to już twardy czy jeszcze nie... Martwię się chyba na zaś... No, ale! Jakoś intuicyjnie czuję spokój i tego się trzymam. Wolę leżeć w domu niż w szpitalu. I choć czuję się przez to okropnym darmozjadem, to leżę i myśli krążą w nicości, by nie przyszły te najsmutniejsze. Bo wszystko wydaje się takie do zniesienia, takie z końcem radosnym, a jednak wciąż w głębi ten smutek, ten brak rozluźnienia, ta niepewność co czeka nas dalej?
Piszę do Niej smsy, wysyłam zdjęcia, a wczoraj pojechaliśmy na chwil parę. Jest taka spokojna, bo cóż zrobić może? Czasem zapłacze, bo tak bardzo coś by chciała powiedzieć, usta już ukaądają się do słów, ale mózg nie pozwala. A to naparwdę trudno zgadnąć o co chciała zapytać. Śmieję się: "Mamo, widać już się w życiu nagadałaś, teraz masz słuchać." I Ona też się trochę uśmiecha. Są słowa, które powtarza, są zdania, któe potrafi powiedzieć. Wczoraj na odchodne powiedziała ze mną bez żadnego zająknięcia Aniele Boży, Ojcze Nasz i Pod Twoją obronę. Aż mi się oczy zaszkliły, bo gdy pytałam czy może się modlić, to pokręciła głową i powiedziała: "rozproszenia". A tu z kimś - proszę - na głos powiedziała i choć było widać, że sprawia jej to, być może niewielki, ale wysiłek, była bardzo szczęśliwa i dumna.
Czy jest pogodna? Spokojna? Nie jestem tego pewna, choć M. mówi, że "wygląda" pod tym względem lepeij, niż jak była w domu. Tam praktycznie zawsze przygnębiona. Teraz, tak patrzy na wszystko z miną niemowlaczka, uśmiecha się, ale nie ma radości większej i mniejszej. Jest na twarzy ciągle taka sama. To, że w domu często była "cierpiąca" nie wynikało zawsze z bólu fizycznego, bardziej z psychicznego - bo na pewno (wtedy w pełni świadoma), wiedziała, że w końcu spotka ją coś takiego, co dzieje się teraz...
Tak sobię myślę, że tak właśnie było, bo przecież ona nic mówić nie chciała na ten temat...
W moim sercu nadzieja, że jej stan się jeszcze polepszy, przeplata się z myśleniem: "byleby tylko jak najkrócej cierpiała". Pocieszać jej nie umiem, mówiąc "wszystko będzie dobrze" albo może "nie martw się, w niebie będzie Ci lepiej". Ona nie mówi o śmierci, o końcu, dlatego nie czuję, że jest z tym pogodzona.....
Nie mam pretensji do Boga, nie pytam dlaczego właśnie Ona. Bo wiem, że jeśli już zechce ją do Siebie zabrać, będzie tam szcześliwa, bez bólu, spotka się z tymi, których tu żegnała.
Tylko nam będzie tu cholernie pusto.
środa, 25 czerwca 2014
Życie za życie?
Nie wiem co pisać. Od czego zacząć i na czym skończyć. Nie wiem, co czuję, bo staram się nie myśleć. Odwracam myśli od wszystkiego złego i smutnego, ale gdy na moment wrócę, to nadal jest...
Był piękny weekend z Bożym Ciałem na czele. Wracając do domu, moja mama trafiła do szpitala. Niedowład połowiczny, nieumiejętność wypowiedzenia żadnego słowa.... Gdy dojechaliśmy była jeszcze na SORze. Kazali nam czekać na nią na oddziale. Tato i moje siostry. Gdy ją przywieźli uśmiechnęła się do nas. Świadoma wszystkiego, ale bezwolna.... Siedzieliśmy z nią na sali, widziałam jak parę razy ściskała wargi by nie zapłakać. Potem rozmowa z lekarzem. Przerzut do mózgu plus krwawienie, które spowodowało te wszystkie zmiany. Na chwilę obecną walka z obrzękiem. Poniedziałek wieczorem mama powiedziała kilka słów. We wtorek coraz więcej ich powtarzała i była z tego powodu bardzo radosna... Przeniesiona na salę z mniejszym nadzorem. Czyli.. Lepiej? To daje radość, ale przecież Pan dr pokazywała tego guza na tomografie i prześwietlenie płuc już tak bardzo zajętych.... To się nie cofa... to rośnie... Najbardziej boję się Jej bólu i cierpienia... Nie wiem ile jeszcze Jej - nam zostało... Ona nigdy nie chciała o tym rozmawiać, właściwie poddawała się bez walki. Sama wolała wiedzieć jak najmniej o swojej chorobie. Nigdy nie otworzyła wyników badań - zawsze czekała aż zrobi to lekarz. Wszyscy siedzieliśmy i siedzimy na bombie. I choć wiedziałam, że w końcu coś się stanie, nie byłam na to gotowa. Nigdy nie będę. Nadal nie wierzę, że ona jest tam w tym szpitalu. Nie wiadomo czy zrobią jej operację, która może ten stan pogorszyć mimo, że guz wycięty, czy będą ją naświetlać - co do tej pory przyniosło tylko jej ból i cierpienie, a nie poprawiło ani trochę jej stanu zdrowia. Czasem myślę, że ona nie chciałaby robić nic.. A ja miałam już myśl, że wolałabym, żeby Bóg zabrał ją do siebie niż by tu na ziemi ją bolało, by czuła upokorzenie swym stanem - wszystko doskonale czuć i rozumieć i nic nie móc zrobić i powiedzieć. Gdy pisałam do przyjaciół o modlitwę - prosiłam o pokój w jej sercu i w naszych. Tyle... Więc czy ja już nie wierzę w jej uzdrowienie? Nawet nie potrafię modlić się o jej zdrowie. Proszę, by nie cierpiała.
Chciałabym by była z nami jak najdłużej - by cieszyła się nowymi wnukami, ale gdy ma ją boleć i ma potwornie cierpieć już nie chcę nic... Boję się, bo to wszystko jak film. Trudno przyjąć, że mnie to dotyczy, że zniknie ktoś tak bliski... A co myśli Ona? Moja siostra mówi, że pogodziła się już ze śmiercią... A ja myślę, że jest jej świadoma, ale nie z nią pogodzona. Zbyt często płacze... A przed nami udaje, że wszystko w najlepszym porządku....
Ja wczoraj po południu miałam wizytę. Wyszłam od lekarza z zaleceniem leżenia. Pewnie minimum do 33 tyg. Twardniejący brzuch. Zero odwiedzin mamy w szpitalu - bo to powoduje być może stres i moje skurcze. Chciało mi się wyć. Moja mama... nie wiadomo jak długo świadoma, na pewno pragnąca nas widzieć, słyszeć.. A ja przykuta do łóżka, bo jest jeszcze to najmniejsze, które chronić trzeba. :/ Ani pomóc ani przy niej być... Cały dom na barkach M. Jeszcze tego nie widzę i nie pojmuję. Na chwilę obecną pomoc jego bratanicy. Od przyszłego tygodnia nowa organizacja... Bóg dał mojej córeczce mądrość, że z łóżka mnie nigdzie nie ciągnie. Albo bawi się w pokoju obok albo babci albo ze mną na łóżku....
Najsmutniej z tą Mamą :( Chciałabym choć raz na kilka dni pojechać do niej.....
To wszystko naprawdę jest nie do pojęcia.. Uciekam od trudnych myśli, ale czy to właściwy sposób???
Mówi się - Do jutra
A umiera dziś.
ks. Jan Twardowski
Był piękny weekend z Bożym Ciałem na czele. Wracając do domu, moja mama trafiła do szpitala. Niedowład połowiczny, nieumiejętność wypowiedzenia żadnego słowa.... Gdy dojechaliśmy była jeszcze na SORze. Kazali nam czekać na nią na oddziale. Tato i moje siostry. Gdy ją przywieźli uśmiechnęła się do nas. Świadoma wszystkiego, ale bezwolna.... Siedzieliśmy z nią na sali, widziałam jak parę razy ściskała wargi by nie zapłakać. Potem rozmowa z lekarzem. Przerzut do mózgu plus krwawienie, które spowodowało te wszystkie zmiany. Na chwilę obecną walka z obrzękiem. Poniedziałek wieczorem mama powiedziała kilka słów. We wtorek coraz więcej ich powtarzała i była z tego powodu bardzo radosna... Przeniesiona na salę z mniejszym nadzorem. Czyli.. Lepiej? To daje radość, ale przecież Pan dr pokazywała tego guza na tomografie i prześwietlenie płuc już tak bardzo zajętych.... To się nie cofa... to rośnie... Najbardziej boję się Jej bólu i cierpienia... Nie wiem ile jeszcze Jej - nam zostało... Ona nigdy nie chciała o tym rozmawiać, właściwie poddawała się bez walki. Sama wolała wiedzieć jak najmniej o swojej chorobie. Nigdy nie otworzyła wyników badań - zawsze czekała aż zrobi to lekarz. Wszyscy siedzieliśmy i siedzimy na bombie. I choć wiedziałam, że w końcu coś się stanie, nie byłam na to gotowa. Nigdy nie będę. Nadal nie wierzę, że ona jest tam w tym szpitalu. Nie wiadomo czy zrobią jej operację, która może ten stan pogorszyć mimo, że guz wycięty, czy będą ją naświetlać - co do tej pory przyniosło tylko jej ból i cierpienie, a nie poprawiło ani trochę jej stanu zdrowia. Czasem myślę, że ona nie chciałaby robić nic.. A ja miałam już myśl, że wolałabym, żeby Bóg zabrał ją do siebie niż by tu na ziemi ją bolało, by czuła upokorzenie swym stanem - wszystko doskonale czuć i rozumieć i nic nie móc zrobić i powiedzieć. Gdy pisałam do przyjaciół o modlitwę - prosiłam o pokój w jej sercu i w naszych. Tyle... Więc czy ja już nie wierzę w jej uzdrowienie? Nawet nie potrafię modlić się o jej zdrowie. Proszę, by nie cierpiała.
Chciałabym by była z nami jak najdłużej - by cieszyła się nowymi wnukami, ale gdy ma ją boleć i ma potwornie cierpieć już nie chcę nic... Boję się, bo to wszystko jak film. Trudno przyjąć, że mnie to dotyczy, że zniknie ktoś tak bliski... A co myśli Ona? Moja siostra mówi, że pogodziła się już ze śmiercią... A ja myślę, że jest jej świadoma, ale nie z nią pogodzona. Zbyt często płacze... A przed nami udaje, że wszystko w najlepszym porządku....
Ja wczoraj po południu miałam wizytę. Wyszłam od lekarza z zaleceniem leżenia. Pewnie minimum do 33 tyg. Twardniejący brzuch. Zero odwiedzin mamy w szpitalu - bo to powoduje być może stres i moje skurcze. Chciało mi się wyć. Moja mama... nie wiadomo jak długo świadoma, na pewno pragnąca nas widzieć, słyszeć.. A ja przykuta do łóżka, bo jest jeszcze to najmniejsze, które chronić trzeba. :/ Ani pomóc ani przy niej być... Cały dom na barkach M. Jeszcze tego nie widzę i nie pojmuję. Na chwilę obecną pomoc jego bratanicy. Od przyszłego tygodnia nowa organizacja... Bóg dał mojej córeczce mądrość, że z łóżka mnie nigdzie nie ciągnie. Albo bawi się w pokoju obok albo babci albo ze mną na łóżku....
Najsmutniej z tą Mamą :( Chciałabym choć raz na kilka dni pojechać do niej.....
To wszystko naprawdę jest nie do pojęcia.. Uciekam od trudnych myśli, ale czy to właściwy sposób???
Mówi się - Do jutra
A umiera dziś.
ks. Jan Twardowski
sobota, 21 czerwca 2014
Jaka ona już duża!
Długi weekend mężowy (bo ja już mam nie tylko weekend wolny...) spędzamy u jego rodziców. Nie jesteśmy tu za często. Jakoś tak ciągle coś - szczególnie żeby przyjechać na dłużej. Tak chciało mi się jechać i nie chciało... No ale trzeba! Zuz różnie się tu zachowuje - najczęściej nie chce zostawić mnie na krok, wstydliwa, płaczliwa i znudzona...............
Tym razem! Jak byśmy z innym dzieckiem przyjechali!!!! Jako, że zajechaliśmy w środę po 22.00 Mała spała, ale jak rano wstała zachwytów jej nie było końca nad zabawkami, które tu ma. Biega lata, bawi się wszystkim. Ciocie, wujki, rodzeństwo cioteczne... Wszyscy fajni są! Chętna gdzieś pojechać, wyjść, zobaczyć. W domu tuli stare, trochę nadszarpnięte zębem czasu lale i opiekuje się nimi jak najlepsza mamusia. Chce powtarzać każdy wyraz jaki usłyszy! ....no kiedy ona tak się zmieniła??
Dziś jadła z nami śniadanie. I nie w swoim krzesełku, tylko przy stole, przy nas. Miała swój normalny talerz i szklankę z herbatą i radziła sobie sama!!! Serio! Nie poznaję dziecka. A wszystkie zmiany mam wrażenie przychodzą nagleia mi wydaje się, że jest jeszcze na nie czas. A tu bach! To już!!
I wyjazd dzięki temu łatwiejszy i radośniejszy i aż chce się w wakacje na dłużej przyjechać. Wierząc, że nie będzie tak źle :)
A ja? Cóż ja. We wtorek mam lekarza więc robiłam w środę badania. Szok w trampkach, bo wyszła mi cukrzyca ciążowa :( Natychmiast przestałam jeść słodkie, a w moim menu codziennie coś takiego było.... Norma po 2h po wypiciu glukozy jest do 140, a ja miałam 169 :/ Już się boję co powie ta moja lekarka, czy mnie od razu do szpitala nie wyślę, czy jeszcze będę mogła raz powtórzyć wynik... Moja siostra w pierwszej ciąży miała 162, lekarz "postraszył" ją szpitalem, ale jak zmieniła dietę to wszystko wróciła do normy. Mam nadzieję, że i u mnie tak się skończy..... Że to wszystko tylko przez moje łakomstwo i słynne "oj tam oj tam".
Codziennie mam co najmniej kilka skurczów brzucha, za parę sekund mijają. Też już się bałam czy to w porządku, no ale właśnie przeczytałam, że owszem - macica już się tak przygotowuje...
Najgorsze tylko, że na wyjazd zabrałam milion ubranek na upały, zapomniałam kurtki, a tu pogoda taka... Że jak zwykle jak tu przyjeżdżamy. Że aż się prosi, żeby w domu siedzieć. No ale walczymy :) Zakładam Małej to, co mam ciepłego, a potem czekamy na chwile słońca, które się pojawiają, żeby to wszystko z niej zdjąć :)))
Tym razem! Jak byśmy z innym dzieckiem przyjechali!!!! Jako, że zajechaliśmy w środę po 22.00 Mała spała, ale jak rano wstała zachwytów jej nie było końca nad zabawkami, które tu ma. Biega lata, bawi się wszystkim. Ciocie, wujki, rodzeństwo cioteczne... Wszyscy fajni są! Chętna gdzieś pojechać, wyjść, zobaczyć. W domu tuli stare, trochę nadszarpnięte zębem czasu lale i opiekuje się nimi jak najlepsza mamusia. Chce powtarzać każdy wyraz jaki usłyszy! ....no kiedy ona tak się zmieniła??
Dziś jadła z nami śniadanie. I nie w swoim krzesełku, tylko przy stole, przy nas. Miała swój normalny talerz i szklankę z herbatą i radziła sobie sama!!! Serio! Nie poznaję dziecka. A wszystkie zmiany mam wrażenie przychodzą nagleia mi wydaje się, że jest jeszcze na nie czas. A tu bach! To już!!
I wyjazd dzięki temu łatwiejszy i radośniejszy i aż chce się w wakacje na dłużej przyjechać. Wierząc, że nie będzie tak źle :)
A ja? Cóż ja. We wtorek mam lekarza więc robiłam w środę badania. Szok w trampkach, bo wyszła mi cukrzyca ciążowa :( Natychmiast przestałam jeść słodkie, a w moim menu codziennie coś takiego było.... Norma po 2h po wypiciu glukozy jest do 140, a ja miałam 169 :/ Już się boję co powie ta moja lekarka, czy mnie od razu do szpitala nie wyślę, czy jeszcze będę mogła raz powtórzyć wynik... Moja siostra w pierwszej ciąży miała 162, lekarz "postraszył" ją szpitalem, ale jak zmieniła dietę to wszystko wróciła do normy. Mam nadzieję, że i u mnie tak się skończy..... Że to wszystko tylko przez moje łakomstwo i słynne "oj tam oj tam".
Codziennie mam co najmniej kilka skurczów brzucha, za parę sekund mijają. Też już się bałam czy to w porządku, no ale właśnie przeczytałam, że owszem - macica już się tak przygotowuje...
Najgorsze tylko, że na wyjazd zabrałam milion ubranek na upały, zapomniałam kurtki, a tu pogoda taka... Że jak zwykle jak tu przyjeżdżamy. Że aż się prosi, żeby w domu siedzieć. No ale walczymy :) Zakładam Małej to, co mam ciepłego, a potem czekamy na chwile słońca, które się pojawiają, żeby to wszystko z niej zdjąć :)))
czwartek, 12 czerwca 2014
Dba o mnie.
Wczoraj kolejny, nagle nieoczekiwany dla mnie dzień, że cały sam na sam z Zuz. Bo okazuje się, że rano zastępstwa, a po pracy już już wraca, tylko jeszcze w jedno miejsce... I zrobiła się z tego godzina.....
Ja już zrezygnowana, po godzinnym przygotowywaniu tej zupy kalafiorowej, po niespaniu Zuzi... Wybieram się z nią na spacer, bo upał wreszcie dał spokój tego dnia. A zawsze razem wychodzimy, bo M. przecież już jest.
Wtedy chciałam go nawet samego z nią wysłać, choć tak lubię jak razem możemy gdzieś pobyć, ale miałam już lekko dość tego dnia... Wyszło jak wyszło, więc zrezygnowana stoję w łazience robię co konieczne. Zuzia stoi i się patrzy; włosy przeczesuje, antyperspirant pod pachy i.. prawie język sobie pokazuje w lustrze "Dobra, mogę iść, po co coś więcej?". A Zuzia na to: "Oćka, oćka!"
Musiała mama oczy pomalować, nieraz już widziała, że tak robię, więc czemu nie tym razem? I tak oto niespełna dwuletnia kobietka ma więcej w głowie niż głupiutka mamusia ;-)
Ja już zrezygnowana, po godzinnym przygotowywaniu tej zupy kalafiorowej, po niespaniu Zuzi... Wybieram się z nią na spacer, bo upał wreszcie dał spokój tego dnia. A zawsze razem wychodzimy, bo M. przecież już jest.
Wtedy chciałam go nawet samego z nią wysłać, choć tak lubię jak razem możemy gdzieś pobyć, ale miałam już lekko dość tego dnia... Wyszło jak wyszło, więc zrezygnowana stoję w łazience robię co konieczne. Zuzia stoi i się patrzy; włosy przeczesuje, antyperspirant pod pachy i.. prawie język sobie pokazuje w lustrze "Dobra, mogę iść, po co coś więcej?". A Zuzia na to: "Oćka, oćka!"
Musiała mama oczy pomalować, nieraz już widziała, że tak robię, więc czemu nie tym razem? I tak oto niespełna dwuletnia kobietka ma więcej w głowie niż głupiutka mamusia ;-)
środa, 11 czerwca 2014
Jakaś ja inna.
Wizja pobytu w domu musiała zostać zmieniona. Moja córka przy tak wspaniałej słonecznej pogodzie odmawia drzemki.... Tak więc cały dzień biegamy za sobą.... ze sobą. Zasypia wprawdzie te dwie godziny wcześniej - a w jej przypadku jest to ok godz. 20.00 (ta..), ale o ile nie padamy razem z nią, to sił i tak brak. W ciąży zdecydowanie nie jest tak jak bez ciąży. A ja mam wrażenie, że już czuję się tak jak pod koniec pierwszej. A to jeszcze cały trymestr! Ciężko oddychać i wchodzić po schodach. A Zuz ciągle chce do babci! Dom jej się znudził czy coś... U babci ciągle znajduje coś do zabawy, a tu nic jej już nie odpowiada.
Nie wiem, czy ja jestem jakaś upośledzona, wszystkim kobietom pozostającym w domu idzie jakoś jego prowadzenie, a ja?! Czekam na M. całymi dniami, żeby wreszcie coś zrobić! (Albo co gorsza - odpocząć i nic przez to nie zrobić.....). Dziś przez godzinę wstawiałam durną zupę kalafiorową. Gdyby miało to być dla nas z pewnością bym olała, ale że miała ją jeść i Zuz to męczyłam się i krew mnie momentami zalewała, jak przy każdej różyczce kalafiora wołała mnie do pokoju. Wzięłam ją w końcu, żeby wkładała do miski krojone przeze mnie ziemniaki. Niestety pod koniec jej się znudziło i zaczęła je wrzucać od razu do garnka i mieszać łyżką... Znów wnerw. Ale cóż. Stała Młoda na stołeczku żeby wszystko widzieć i pomagać, a zlew obok kuchenki..... Kuchnię ogarnęłam, bo była u babci. Ale nie mogę jej tam zostawiać wiecznie, babcia ma 83 lata! I tak wytrzymała jak na swój wiek! Zastanawiam się czy ja za mało za nią latam czy co? Że wiecznie stoi pod drzwiami i woła "babcia", albo łapie mnie za rękę i mówi "dziemy".
Nie wiem.... Czuję się taka niedoskonała... Taka załamana tym, że mimo, że nie trzeba nosić jej na rękach, nie umiem zająć ją niczym - żeby na chwilę zajęła się samą sobą...
Czy te wszystkie matki prowadzące dom stoją ze ścierą i przy garach do północy, żeby dom normalnie wyglądał?
Nie ogarniam tej tajemnicy, serio.....
Nie wiem, czy ja jestem jakaś upośledzona, wszystkim kobietom pozostającym w domu idzie jakoś jego prowadzenie, a ja?! Czekam na M. całymi dniami, żeby wreszcie coś zrobić! (Albo co gorsza - odpocząć i nic przez to nie zrobić.....). Dziś przez godzinę wstawiałam durną zupę kalafiorową. Gdyby miało to być dla nas z pewnością bym olała, ale że miała ją jeść i Zuz to męczyłam się i krew mnie momentami zalewała, jak przy każdej różyczce kalafiora wołała mnie do pokoju. Wzięłam ją w końcu, żeby wkładała do miski krojone przeze mnie ziemniaki. Niestety pod koniec jej się znudziło i zaczęła je wrzucać od razu do garnka i mieszać łyżką... Znów wnerw. Ale cóż. Stała Młoda na stołeczku żeby wszystko widzieć i pomagać, a zlew obok kuchenki..... Kuchnię ogarnęłam, bo była u babci. Ale nie mogę jej tam zostawiać wiecznie, babcia ma 83 lata! I tak wytrzymała jak na swój wiek! Zastanawiam się czy ja za mało za nią latam czy co? Że wiecznie stoi pod drzwiami i woła "babcia", albo łapie mnie za rękę i mówi "dziemy".
Nie wiem.... Czuję się taka niedoskonała... Taka załamana tym, że mimo, że nie trzeba nosić jej na rękach, nie umiem zająć ją niczym - żeby na chwilę zajęła się samą sobą...
Czy te wszystkie matki prowadzące dom stoją ze ścierą i przy garach do północy, żeby dom normalnie wyglądał?
Nie ogarniam tej tajemnicy, serio.....
czwartek, 5 czerwca 2014
W domu.
-Gdzie tata?
- Placi.
- A mama w pracy?
- Nieeee - odpowiada Zuzia i tak słodko marszczy czoło.
Także dziecko doskonale wie i cieszy się, że budzi się, a mama jest, mało tego, nigdzie nie idzie także i później! A poza tym kolejne noce pod rząd przesypia całe w łóżeczku. Przypadek?
Dziś dzień jakiś lepszy. A ponad tydzień minęło odkąd jestem w domu. Bo do tej pory mnie wszędzie ciagnie za rękę, nic beze mnie nie chce sama robić... Myśli, że dom lepiej będę prowadzić ulatywały gdzies hen daleko. Ani coś ugotować, ani posprzątać... Tylko "oć mamo".
Wczoraj M. dzień cały nie było, brzuch mi twardniał przez to wszystko, a ona spać nie chciała... Padła dopiero o 15.00 i spała 3h. Ufff. Inaczej bym chyba wysiadła z tego pociągu.
Dziś już M. był do południa to i rower i wycieczka po samochód do mechanika, ja obiad ugotowałam w tym czasie.. A teraz... sama mnie od babci z góry wygoniła i kazała iść O_o. Mam nadzieję, że to początek dobrego, że przyzwyczai się, że jest mnie o wiele więcej, że nie musze być z nią krok w krok, zawsze karmić i zmieniać każdą pieluchę. M. przez to czasem mówi, że ta Zuz to go nie kocha. I sądząc po jego minie wcale nie żartuje. Oj.. bardzo ta córa za mną. I nawet nie chcę myśleć jak będzie, gdy synio się urodzi (wciąż brak pomysłów na jego imię...). Póki co to dla mnie jakiś kosmos.
Nie wiem na ile w pierwszej ciąży byłam już na tym etapie przygotowana, bo póki co czasem wskoczy mi coś na myśl i dręczy - bo ubranek praktycznie zero. Te co miałam nie były moje i już poszły w ludzi, rzeczy do szpitala praktycznie żadnych. Nic nie kupione, nie zamówione... A czas leci... A ja choć wolna psychicznie, to fizycznie mam tyle czasu co miałam i jeszcze do tego brzuch mocniej cierpi.
Jak dobrze, że M. jest nauczycielem.... Aby tylko ten czerwiec!
- Placi.
- A mama w pracy?
- Nieeee - odpowiada Zuzia i tak słodko marszczy czoło.
Także dziecko doskonale wie i cieszy się, że budzi się, a mama jest, mało tego, nigdzie nie idzie także i później! A poza tym kolejne noce pod rząd przesypia całe w łóżeczku. Przypadek?
Dziś dzień jakiś lepszy. A ponad tydzień minęło odkąd jestem w domu. Bo do tej pory mnie wszędzie ciagnie za rękę, nic beze mnie nie chce sama robić... Myśli, że dom lepiej będę prowadzić ulatywały gdzies hen daleko. Ani coś ugotować, ani posprzątać... Tylko "oć mamo".
Wczoraj M. dzień cały nie było, brzuch mi twardniał przez to wszystko, a ona spać nie chciała... Padła dopiero o 15.00 i spała 3h. Ufff. Inaczej bym chyba wysiadła z tego pociągu.
Dziś już M. był do południa to i rower i wycieczka po samochód do mechanika, ja obiad ugotowałam w tym czasie.. A teraz... sama mnie od babci z góry wygoniła i kazała iść O_o. Mam nadzieję, że to początek dobrego, że przyzwyczai się, że jest mnie o wiele więcej, że nie musze być z nią krok w krok, zawsze karmić i zmieniać każdą pieluchę. M. przez to czasem mówi, że ta Zuz to go nie kocha. I sądząc po jego minie wcale nie żartuje. Oj.. bardzo ta córa za mną. I nawet nie chcę myśleć jak będzie, gdy synio się urodzi (wciąż brak pomysłów na jego imię...). Póki co to dla mnie jakiś kosmos.
Nie wiem na ile w pierwszej ciąży byłam już na tym etapie przygotowana, bo póki co czasem wskoczy mi coś na myśl i dręczy - bo ubranek praktycznie zero. Te co miałam nie były moje i już poszły w ludzi, rzeczy do szpitala praktycznie żadnych. Nic nie kupione, nie zamówione... A czas leci... A ja choć wolna psychicznie, to fizycznie mam tyle czasu co miałam i jeszcze do tego brzuch mocniej cierpi.
Jak dobrze, że M. jest nauczycielem.... Aby tylko ten czerwiec!
niedziela, 25 maja 2014
Letnie dni czas zacząć!!!! Choć z nutką nostalgii....
Słońce, słońce, słońce. Kocham!!!
Upały sięgające 30-tki. Póki co - nic to jeszcze!!! ;-) (nie wiem na ile jeszcze Bąbel w brzuchu pozwoli mi się tak czuć i myśleć:P)
I znoszę je lepiej je niż M. Moje baterie się ładują i o to chodzi!!! Wiadomo - temperatura niewiele wyższa niż 20 stopni byłaby idealna, ale nic nie jest idealne, więc wolę nie narzekać i cieszyć się, że zima się skończyła, że nie leje deszcz i takie tam.
Z optymistycznych wieści - jeszcze tylko 2 dni do pracy i L4!!! Już mam dość. Dość duchoty w autobusach i ślęczeniu przed komputerem. Mam nadzieję tylko, że dr nie przełoży wizyty, jak to czasem bywa - bo za bardzo już odliczam. Znowu liczę, że wezmę się za dom, który normalnie będzie funkcjonował. Będzie czas na gotowanie, pranie i sprzątanie i Zuz nacieszy się mną... A poza tym, zaraz koniec roku szkolnego i M. też będzie w domu!!!
Także....
Jupi!!!
Jupi!!!
Jupi!!!
A teraz o sobocie, która tknęła mnie na takie oto przemyślenia. Wybraliśmy się kilkadziesiąt kilometrów od naszego miasta, z całą moją rodziną, do przyjaciółki mojej mamy z lat LO. Wioseczka. W ich okolicy jest wiele jezior - do jednego - z dziką, ale plażą - jest 5 min drogi. Mają dom z ogrodem, w którym jest kilka dużych już drzew, bujana huśtawka, ławeczka.... Jednym słowem, mimo upału było wiele cienia, przestrzeni do odpoczynku i zabawy dla dzieci, które latały tam na bosaka. A potem jeszcze atrakcja w postaci mnóstwa wody (w jeziorze) i mokrego piasku do zabawy, a na koniec grill. Dzień był wspaniały - udany, prawdziwym wypoczynkiem z dala od miasta i nudy i tłoku.
I oto tak spotkały się dwie przyjaciółki z lat młodości, ich życie różnie się układało, Raz ich kontakty były częstsze by na dość długi czas prawie się urwać, a potem powrócić choć trochę do starych czasów. Czy będąc licealistkami myślały, że tak ich życie się potoczy? Czy wiedziały, że będą rozmawiać mając taki bagaż doświadczeń? Nikt sobie tego nie życzy.... Z boku wczoraj wszystko wyglądało OK. Jak dawniej. Ale gdy ktoś zerknie w środek.... w ich wnętrza... Znajdzie dużo bólu i cierpienia... I to mnie właśnie tak wczoraj przeraziło, zasmuciło i.. i tak naprawdę pokazało jakie życie jest.... zaskakujące...
Moja mama - przyjechała z trzema córkami, dwoma zdrowymi wnuczkami, dwoma normalnymi, pomocnymi (i można by na nich dać jeszcze mnóstwo pozytywnych epitetów:P:P) zięciami, mężem.... Ale i... z rakiem... Może wyrokiem śmierci? Póki co w lepszym nastroju i w lepszym samopoczuciu. Bo wszelkie chemie i naświetlania przerwane. (A one tak mega wyniszczają organizm, że szok...) Niby szczęście, ale tylko powierzchowne..
A ona? Nasza ciocia. Też uśmiechnięta, też matka trzech córek, babcia dwóch wnuków plus trzeciego w brzuszku (więc identycznie jak moja mama:P:P), ale... w domu przyjmowała nas sama. Mąż w szpitalu - bo musi robić badania, żeby starać się o rentę. Jest weterynarzem. Kiedyś miał za co wybudować ten piękny dom - dziś - nikt tam nie potrzebuje praktycznie jego pomocy. Ludzie pozbyli się zwierząt hodowlanych, powyjeżdżali... Ciocia pracuje jako nauczycielka. Totalny brak kasy w domu... Dwie młodsze córki też za granicą - po studiach, ale nie ma pracy, a żyć za coś trzeba, a najstarsza.... Na drugim końcu Polski ucieka od przeszłości... Od małego charakter buntowniczki. Uciekała z domu, wpadła w złe towarzystwo i narkotyki, związała się z nieodpowiedzialnym facetem - oczywiście nadużywał alkoholu i narkotyków. Ciąża, ślub, zaraz drugie dziecko, a on kimś z kim nie jest możliwe ułożenie sobie życia. Rozstanie. Jej bunt trwał nadal, znów dyskoteki , znów to samo.... i.... gwałt zbiorowy. Nie pamiętam już szczegółów - znam tylko z mamy opowieści, ale w między czasie był też szpital - odwyk i w końcu opamiętanie i ucieczka z miejscowości, gdzie cała okolica aż huczała o tym co się stało, od tych, którzy to jej zrobili. Tam daleko przez chwile miały pomóc siostry zakonne, które prowadziły Dom samotnej matki, potem sama miała stanąć na nogi... W efekcie, jest gdzieś tam, sama z dwójką kilkuletnich dzieci, bez pracy, gdzie za stancję i życie muszą płacić rodzice z pieniędzy.... których przecież nie mają skąd brać!!! A ona właśnie w trzeciej ciąży z facetem, który nie wiadomo czy w ogóle nadaje się na stały związek.............
Wujek już miał jechać za granicę opiekować się starszymi ludźmi - w końcu nie pojechał, ale może jednak będzie musiał?
I co? Dlaczego tak się życie potoczyło? O ile rak nie wybiera. Trafiło na moją mamę i bęc... To życia, jakie ma ciocia z wujkiem... nikt nie chciałby mieć... Wspaniali, dobrzy ludzie. Nie byłam z nimi na co dzień, ale znając ich na tyle ile znam, mieli czas dla swoich dzieci, uczyli ich wartości.... Pokazywali co to jest miłość małżeńska. Najstarsza mimo to popełniała błąd za błędem w konsekwencji czego trudno powiedzieć czy kiedykolwiek będzie szczęśliwa chociażby tak, jak ja teraz... Młodsze niby nie szaleją, ale jak tu żyć, jak trzeba być parobkiem w obcym kraju...
My wszyscy mamy teraz znajomych.
Ja też.
Spotykam się tak jak one kiedyś.
Życie piękne jest, mąż, dzieci, rodzina, wspólne spotkania, małe i duże radości.
I wydaje się, że będzie tak zawsze!!!!! Bo życie nam się udało. A czy dobry start nie oznacza dobrej przyszłości?!
Okazuje się, że nie. To, co mnie wczoraj momentami wprowadzało w smutny nastrój jest kolejną rzeczą, która każe mi dziękować za każdy dzień, który jaki by nie był, nadal mimo wszystko zawsze przynosi więcej radości niż smutku!
A na koniec moja Poziomka, rzepa przylepa z wczoraj :)))
Upały sięgające 30-tki. Póki co - nic to jeszcze!!! ;-) (nie wiem na ile jeszcze Bąbel w brzuchu pozwoli mi się tak czuć i myśleć:P)
I znoszę je lepiej je niż M. Moje baterie się ładują i o to chodzi!!! Wiadomo - temperatura niewiele wyższa niż 20 stopni byłaby idealna, ale nic nie jest idealne, więc wolę nie narzekać i cieszyć się, że zima się skończyła, że nie leje deszcz i takie tam.
Z optymistycznych wieści - jeszcze tylko 2 dni do pracy i L4!!! Już mam dość. Dość duchoty w autobusach i ślęczeniu przed komputerem. Mam nadzieję tylko, że dr nie przełoży wizyty, jak to czasem bywa - bo za bardzo już odliczam. Znowu liczę, że wezmę się za dom, który normalnie będzie funkcjonował. Będzie czas na gotowanie, pranie i sprzątanie i Zuz nacieszy się mną... A poza tym, zaraz koniec roku szkolnego i M. też będzie w domu!!!
Także....
Jupi!!!
Jupi!!!
Jupi!!!
A teraz o sobocie, która tknęła mnie na takie oto przemyślenia. Wybraliśmy się kilkadziesiąt kilometrów od naszego miasta, z całą moją rodziną, do przyjaciółki mojej mamy z lat LO. Wioseczka. W ich okolicy jest wiele jezior - do jednego - z dziką, ale plażą - jest 5 min drogi. Mają dom z ogrodem, w którym jest kilka dużych już drzew, bujana huśtawka, ławeczka.... Jednym słowem, mimo upału było wiele cienia, przestrzeni do odpoczynku i zabawy dla dzieci, które latały tam na bosaka. A potem jeszcze atrakcja w postaci mnóstwa wody (w jeziorze) i mokrego piasku do zabawy, a na koniec grill. Dzień był wspaniały - udany, prawdziwym wypoczynkiem z dala od miasta i nudy i tłoku.
I oto tak spotkały się dwie przyjaciółki z lat młodości, ich życie różnie się układało, Raz ich kontakty były częstsze by na dość długi czas prawie się urwać, a potem powrócić choć trochę do starych czasów. Czy będąc licealistkami myślały, że tak ich życie się potoczy? Czy wiedziały, że będą rozmawiać mając taki bagaż doświadczeń? Nikt sobie tego nie życzy.... Z boku wczoraj wszystko wyglądało OK. Jak dawniej. Ale gdy ktoś zerknie w środek.... w ich wnętrza... Znajdzie dużo bólu i cierpienia... I to mnie właśnie tak wczoraj przeraziło, zasmuciło i.. i tak naprawdę pokazało jakie życie jest.... zaskakujące...
Moja mama - przyjechała z trzema córkami, dwoma zdrowymi wnuczkami, dwoma normalnymi, pomocnymi (i można by na nich dać jeszcze mnóstwo pozytywnych epitetów:P:P) zięciami, mężem.... Ale i... z rakiem... Może wyrokiem śmierci? Póki co w lepszym nastroju i w lepszym samopoczuciu. Bo wszelkie chemie i naświetlania przerwane. (A one tak mega wyniszczają organizm, że szok...) Niby szczęście, ale tylko powierzchowne..
A ona? Nasza ciocia. Też uśmiechnięta, też matka trzech córek, babcia dwóch wnuków plus trzeciego w brzuszku (więc identycznie jak moja mama:P:P), ale... w domu przyjmowała nas sama. Mąż w szpitalu - bo musi robić badania, żeby starać się o rentę. Jest weterynarzem. Kiedyś miał za co wybudować ten piękny dom - dziś - nikt tam nie potrzebuje praktycznie jego pomocy. Ludzie pozbyli się zwierząt hodowlanych, powyjeżdżali... Ciocia pracuje jako nauczycielka. Totalny brak kasy w domu... Dwie młodsze córki też za granicą - po studiach, ale nie ma pracy, a żyć za coś trzeba, a najstarsza.... Na drugim końcu Polski ucieka od przeszłości... Od małego charakter buntowniczki. Uciekała z domu, wpadła w złe towarzystwo i narkotyki, związała się z nieodpowiedzialnym facetem - oczywiście nadużywał alkoholu i narkotyków. Ciąża, ślub, zaraz drugie dziecko, a on kimś z kim nie jest możliwe ułożenie sobie życia. Rozstanie. Jej bunt trwał nadal, znów dyskoteki , znów to samo.... i.... gwałt zbiorowy. Nie pamiętam już szczegółów - znam tylko z mamy opowieści, ale w między czasie był też szpital - odwyk i w końcu opamiętanie i ucieczka z miejscowości, gdzie cała okolica aż huczała o tym co się stało, od tych, którzy to jej zrobili. Tam daleko przez chwile miały pomóc siostry zakonne, które prowadziły Dom samotnej matki, potem sama miała stanąć na nogi... W efekcie, jest gdzieś tam, sama z dwójką kilkuletnich dzieci, bez pracy, gdzie za stancję i życie muszą płacić rodzice z pieniędzy.... których przecież nie mają skąd brać!!! A ona właśnie w trzeciej ciąży z facetem, który nie wiadomo czy w ogóle nadaje się na stały związek.............
Wujek już miał jechać za granicę opiekować się starszymi ludźmi - w końcu nie pojechał, ale może jednak będzie musiał?
I co? Dlaczego tak się życie potoczyło? O ile rak nie wybiera. Trafiło na moją mamę i bęc... To życia, jakie ma ciocia z wujkiem... nikt nie chciałby mieć... Wspaniali, dobrzy ludzie. Nie byłam z nimi na co dzień, ale znając ich na tyle ile znam, mieli czas dla swoich dzieci, uczyli ich wartości.... Pokazywali co to jest miłość małżeńska. Najstarsza mimo to popełniała błąd za błędem w konsekwencji czego trudno powiedzieć czy kiedykolwiek będzie szczęśliwa chociażby tak, jak ja teraz... Młodsze niby nie szaleją, ale jak tu żyć, jak trzeba być parobkiem w obcym kraju...
My wszyscy mamy teraz znajomych.
Ja też.
Spotykam się tak jak one kiedyś.
Życie piękne jest, mąż, dzieci, rodzina, wspólne spotkania, małe i duże radości.
I wydaje się, że będzie tak zawsze!!!!! Bo życie nam się udało. A czy dobry start nie oznacza dobrej przyszłości?!
Okazuje się, że nie. To, co mnie wczoraj momentami wprowadzało w smutny nastrój jest kolejną rzeczą, która każe mi dziękować za każdy dzień, który jaki by nie był, nadal mimo wszystko zawsze przynosi więcej radości niż smutku!
A na koniec moja Poziomka, rzepa przylepa z wczoraj :)))
piątek, 16 maja 2014
Druga ciąża.
Druga ciąża jest zupełnie inna niż ta pierwsza. Ja jestem inna, inna jest sytuacja...
Nie ma czasu na cackanie się ze sobą, na liczenie tygodni i dni, nawet ostatnio pytaliśmy się siebie ile to nasze Małe ma cm? Przy pierwszej ciąży "Ciężarówką przez 9 miesięcy" była non stop w użyciu, wiedziałam ile Babel ma, co mu się właśnie rozwija... I nie mogłam doczekać się na kolejne tygodnie. Teraz mam chyba tylko czas na radowanie się każdym jego kopnięciem i ruchem.
Ani poleżeć ani prawdziwie odpocząć.. jest co robić.. Jest Zuz, która wie, że u mamusi w brzuszku jest dzidziuś.
"A tato ma w brzuszku dzidziusia?"
"Nie... tato nie..." - kręci głową i odpowiada tym swoim słodkim głosikiem.
Ciąża cieszy. A i owszem. Ale nie chodzę z wypiętym brzuchem - jak paw :) jakoś stałam się stateczniejsza i odniosłam chyba sukces, bo w pracy - w sekretariacie i w księgowości dopiero na dniach zauważyli moją ciążę, a trochę tam bywałam :) i wyszło to właściwie tuż przed odejściem na zwolnienie :D ;-)
I jak siedzę w poczekalni w laboratorium to aż mnie nosi na te pierworódki :P:P jak siedzą - często z tatusiami brzuszkowych maluchów - jak się trzymają za ręce i wyglądają tak... jakby nie wiem, pokłony im trzeba bić bo oto w ciąży są i wszystkie względy im się należą, wyglądają jakby się cackały ze sobą, chuchały i dmuchały, bo... bo dzidziuś...
A ja czuję teraz, że twardym trzeba być! :) Cyk, cyk, załatwiać wszystko - samemu, bo ktoś z brzdącem nr 1 zostać musiał. Brzuch? Brzuch jest. Ale pobędzie, a potem zniknie. wraz z przyjściem na świat Malca. I dalej życie toczyć się będzie. I nie będzie wcale tak różowo jak Ci oto sobie wyobrażają- cycunio, spanie, spacerek. I: "ojoj jaki słodki dzidziuś, jacy my fantastyczni rodzice". Nie... Będą płacze nocne i dzienne, będą problemy z laktacją, cyckami i karmieniem, będzie gorączka, zasrane 5 razy tego dnia body, będzie zmęczenie, że tylko kląć się chce, a ono nie śpi.. I pewnie - nie pamiętam zbytnio tych wszystkich niedogodności, które były nam dane, bo się po prostu zapomina, ale doskonale WIEM, że one są i tym razem też się dziać będą. Wiem już, że macierzyństwo to nie tylko lukier i słodka śmietanka, którą się spija po długim czasie wyczekiwania i przygotowywania się. Bo dziecię jest cudownym cudem, ale trochę rodzice muszą dla niego znieść - ma ono tylko ich, by nauczyć się tego świata... I czasem ciężko bywa.... Ale dopóki się tego nie przeżyje, to uważam, że żadne opowieści tego nie oddadzą... Ale może to i dobrze, bo jeszcze mniej z nas decydowałoby się w ogóle na dziecko... ;-)
No i ostatnie.. Tak naprawdę, to wszystkie wyjścia moje czy nasze bez córy są jakieś niepełne... Bo ja właśnie nie chce być postrzegana jako ta pierwsza, niedoświadczona... która patrzy na rodziców z wózkiem i myśli "ojojoj oni już są na wyższym levelu". Bo to ja wiem więcej, ja już mam w domu trochę odchowanego Malucha - bardzo kochaną córeczkę, bez której nie stanowimy rodziny - w sklepie, kościele, u lekarza... Bez niej nie ma nas prawdziwie. Tęsknię za nią - choć jest łatwiej wiele rzeczy załatwić, ale jak widzę inne mamy z dziećmi - po prostu tęsknię.
Bo druga ciąża nie jest pierwszą. Inna będzie cała, inny poród inne przeżycia z noworodkiem w domu. I niby jesteśmy mądrzejsi, a znowu wyjdzie, że jednak za głupi na to wszystko....
Nie ma czasu na cackanie się ze sobą, na liczenie tygodni i dni, nawet ostatnio pytaliśmy się siebie ile to nasze Małe ma cm? Przy pierwszej ciąży "Ciężarówką przez 9 miesięcy" była non stop w użyciu, wiedziałam ile Babel ma, co mu się właśnie rozwija... I nie mogłam doczekać się na kolejne tygodnie. Teraz mam chyba tylko czas na radowanie się każdym jego kopnięciem i ruchem.
Ani poleżeć ani prawdziwie odpocząć.. jest co robić.. Jest Zuz, która wie, że u mamusi w brzuszku jest dzidziuś.
"A tato ma w brzuszku dzidziusia?"
"Nie... tato nie..." - kręci głową i odpowiada tym swoim słodkim głosikiem.
Ciąża cieszy. A i owszem. Ale nie chodzę z wypiętym brzuchem - jak paw :) jakoś stałam się stateczniejsza i odniosłam chyba sukces, bo w pracy - w sekretariacie i w księgowości dopiero na dniach zauważyli moją ciążę, a trochę tam bywałam :) i wyszło to właściwie tuż przed odejściem na zwolnienie :D ;-)
I jak siedzę w poczekalni w laboratorium to aż mnie nosi na te pierworódki :P:P jak siedzą - często z tatusiami brzuszkowych maluchów - jak się trzymają za ręce i wyglądają tak... jakby nie wiem, pokłony im trzeba bić bo oto w ciąży są i wszystkie względy im się należą, wyglądają jakby się cackały ze sobą, chuchały i dmuchały, bo... bo dzidziuś...
A ja czuję teraz, że twardym trzeba być! :) Cyk, cyk, załatwiać wszystko - samemu, bo ktoś z brzdącem nr 1 zostać musiał. Brzuch? Brzuch jest. Ale pobędzie, a potem zniknie. wraz z przyjściem na świat Malca. I dalej życie toczyć się będzie. I nie będzie wcale tak różowo jak Ci oto sobie wyobrażają- cycunio, spanie, spacerek. I: "ojoj jaki słodki dzidziuś, jacy my fantastyczni rodzice". Nie... Będą płacze nocne i dzienne, będą problemy z laktacją, cyckami i karmieniem, będzie gorączka, zasrane 5 razy tego dnia body, będzie zmęczenie, że tylko kląć się chce, a ono nie śpi.. I pewnie - nie pamiętam zbytnio tych wszystkich niedogodności, które były nam dane, bo się po prostu zapomina, ale doskonale WIEM, że one są i tym razem też się dziać będą. Wiem już, że macierzyństwo to nie tylko lukier i słodka śmietanka, którą się spija po długim czasie wyczekiwania i przygotowywania się. Bo dziecię jest cudownym cudem, ale trochę rodzice muszą dla niego znieść - ma ono tylko ich, by nauczyć się tego świata... I czasem ciężko bywa.... Ale dopóki się tego nie przeżyje, to uważam, że żadne opowieści tego nie oddadzą... Ale może to i dobrze, bo jeszcze mniej z nas decydowałoby się w ogóle na dziecko... ;-)
No i ostatnie.. Tak naprawdę, to wszystkie wyjścia moje czy nasze bez córy są jakieś niepełne... Bo ja właśnie nie chce być postrzegana jako ta pierwsza, niedoświadczona... która patrzy na rodziców z wózkiem i myśli "ojojoj oni już są na wyższym levelu". Bo to ja wiem więcej, ja już mam w domu trochę odchowanego Malucha - bardzo kochaną córeczkę, bez której nie stanowimy rodziny - w sklepie, kościele, u lekarza... Bez niej nie ma nas prawdziwie. Tęsknię za nią - choć jest łatwiej wiele rzeczy załatwić, ale jak widzę inne mamy z dziećmi - po prostu tęsknię.
Bo druga ciąża nie jest pierwszą. Inna będzie cała, inny poród inne przeżycia z noworodkiem w domu. I niby jesteśmy mądrzejsi, a znowu wyjdzie, że jednak za głupi na to wszystko....
Subskrybuj:
Posty (Atom)