poniedziałek, 21 lipca 2014

Sama. Prawie.

No i wziął ją i pojechał!
Na trzy, cztery dni...? Do swoich, do rodziny. On ma duszę wariata. On się dusi w czterech ścianach. Potrzebuje ruchu i przestrzeni... Tylko ja taki domator... Na dodatek z cukrzycą ciążową mocno utrudniającą funkcjonowanie i zaleceniami jak najczęstszego odpoczynku. Wszelkie wypady wakacyjne zostały bardzo ukrócone. Z wakacji prawie nic nie zostało.... Ze słońca i ciepła, które kocham, z letnich wieczorów gdzieś...  a na dodatek chcę, żeby ten czas najtrudniejszy już minął. A to wiąże się z wrześniem, jego powrotem do pracy, zimnem i krótkimi dniami...

Cierpię, że on cierpi, ale jestem jak w jakiejś klatce i z nieustannymi potrzebami... Dlatego przy pierwszej propozycji nie wyobrażałam sobie tej sytuacji.  Gdy drugim razem o tym wspomniał już nie powiedziałam nic. I stało się. Pojechali. Nie wiem jak będą zasypiać, jak Zuz będzie reagować jak obudzi się w nocy.... Ale ona przecież ostatnio taka układna, tak przystosowuje się do nowych sytuacji... Więc liczę na nią i tym razem ;-) 

Już tęsknię za nimi. Choć pierwsze chwile to oddech. 
***
No... właśnie niedawno zadzwonili, że dojechali, a ja z tej tęsknoty za nimi rozryczałam się jak bóbr!!! Tego po sobie się nie spodziewałam...

Hm... Ale właściwie to sama nie zostałam ;-) W brzusiu jest synio, któy nieustannie daje o sobie znać, a to kocham i jest moja cukrzyca. Towarzyszka ciąży nieproszona i po prostu ciągle przeszkadzająca! Tylko... co ją to obchodzi!
W piątek miałam kolejną wizytę u diabetologa. jakoś tak dobrze ten tydzień minął, Pani dr z moich wników zadowolona (oby tak dalej!), więc i ja wyszłam szczęśliwsza i z jakąś taką nadzieją na to wszystko. Następna wizyta na początku sierpnia. Ale wczoraj czy dziś mam kolejną załamkę... Skacze mi cukier po obiedzie, co się nie działo, po prawie nic-nie-zjedzeniu na II śniadanie wynik minimalnie, ale za wysoki. Masz Ci babo palcek. Wprawdzie usłyszałam zdanie, że im dalej z tą ciążą tym więcej będę potrzebować insuliny,  ale nie za szybko to wszystko?
Jedno jest faktem. Prędzej można powiedzieć, że głoduję niż się najadam. Takimi małymi porcjami - któe to maja sprawiać, żeby cukier tak nie skakał... Oglądam Galileo EXTRA o, ogólnie rzecz ujmując; jedzeniu, Ugotowanych i jakoś bardziej czerpię z tego siłę (na przyszłość?:P) niż się dołuję. Wącham pszenne Zuzinowe bułeczki i kolbe kukurydzy, którą obgryza. A cóż mi zostało? Mała kromka chleba pełnoziarnistego, ew. pieczywa chrupkiego z warzywkiem i wędliną. Do tego woda. Woda, woda, woda, woda. 4l dziennie. M. mówi, że mi zazdrości, że chciałby na taką dietę jak ja przejść (objadając się pysznymi, dużymi kanapkami z bułki i nałożonymi na nią cudownościami). I jak ja to robię, że daję radę... Ze strachu. Tylko i wyłącznie. O dzidziusia i złymi wynikami na glukometrze. I jakoś to idzie, choć męczy i dręczy. 
Normalnej diety nigdy nie udało mi się zastosować. Widzę, że musi kierować mną strach, bo marzenie idealnej sylwetki to za mało :P Ja przecież kocham. Kocham zjeść smacznie, pięknie podane i... bez dyktowania mi co mogę, a co nie! O! :)

3 komentarze:

  1. Dużo siły dla Ciebie

    OdpowiedzUsuń
  2. A może troska, a nie strach? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dumam i dumam... ale chyba jednak strach, tyle, że może starch wypływa z troski...

      Usuń