środa, 23 lipca 2014

Szukając pozytywów.

No.... ciężko coś ostatnio o nie, ale przecież są!!!

Dziś pierwszy dzień, gdy cały jestem sama w domu (i chyba ostatni, bo jutro moi wracają ponoć...), bo tak,  ato siostra śpi ze swoją córką,  a to pół dnia u mamy.... Czas tak szybko zleciał, w spokoju posprzątałam trochę lepiej niż zawsze nasz codzienny armagedon i utrzymuje bez problemu porządek. Jak za bardzo starych czasów! Hahahahha :P
Niunia u dziadków radzi sobie rewelacynie, chyba nawet o mnie nie wspomina. Zasypia bez problemu, nie marudzi za mną w nocy, wszystko jest tam ciekawe. No... M. chyba za bardzo od niej nie odpoczywa, ale przynajmniej zmienił trochę klimat, odwiedza braci i w miarę możliwości w czymś im pomaga. Ja zaprowiantowana radzę sobie całkiem w porządku, więc cieszę się, że wyszło jak wyszło.

W niedzielę kończę 33. tydzień to jakaś taka graniczna dla mnei data; płucka już będą rozwinięte - to był wazny termin dla mojej Pani gin, a i moja koleżanka, co na dniach urodziła w terminie; dobrych pare tygodni leżała właśnie do 33. tygodnia bo miała całkowicie szyjkę skróconą.. No, a mimo, że się potem już tak nie oszczędzała i brzuch też miała twardy to urodziła w sam raz! Więc ja też patrzę z nadzieją, że zaraz wszystko poplanujemy, weźmiemy się trochę za ten remont - w sensie, że ja przede wszystkim będę ogarniać Zuz i żarcie. I na pewno się uda, że ktoś nam pomoże... :)

No i dziś to w ogóle cukierek mi nie skacze - obiadem wręcz się przeżarłam, głodna właściwie nie byłam... Może powoli znajduję sposób na siebie? Cieszę się, że trafiłam na taki okres, gdy są świeże warzywa i owoce. Taki wybór! Bo to one z reguły najmniej sprawiają, że podskakują wyniki, choć... węglowodany też muszę przecież jeść...




Mama tylko.... Zagadką jest... a od wczoraj to mam takie przemyślenia, że złość mnie na nią bierze troszkę. Przykre to...
Dziś np. postanowiła od rana nie jeść i nie brać lekarstw, że tak szybciej zabierze się na tamten świat... Ja przez moje specyficzne potrzeby żywieniowe i brak męża z samochodem nawet nie mogę do niej pojechać - bo  raz, że sama wyprawa autobusem byłaby mocno obciążająca, dwa musiałabym być obładowana żarciem jak wielbłąd....
I jestem "zła" na nią, że tak się zachowuje, mam jakiś "żal", że nie umie przyjąć tego, co ją spotkało, że.. nie chce odejść w pokorze i  z godnością, że złości się na każdą naszą formę pomocy, że mówi, że to wszytsko tylko przedłużą jej cierpienie - a to przecież wszyscy robią po to, żeby jej ulżyć właśnie... Nikt już nie leczy jej choroby... To tylko pomoc by zmiejszyć cierpienie w towarzyszących dodatkowych objawach....

Zabrzmiało to zapewne strasznie brutalnie... Ale jakoś znając ją przez całe życie, trudno mi pojąć, że tak to wygląda.... No pewnie... Łatwo się mówi jak jest się zdrowym; "cierp z godnością! ofiaruj swoje cierpienie!".  Ja sama chciałabym to potrafić, ale tak może cierpią tylko święci? Boże... pomyśleć, że tak szybko doszło do tego stanu, że wiem, że tylko śmierć będzie dla niej ulgą... Że tak to wszytsko wygląda, że tej śmierci się nie boję, tylko na nią czekam...  Choć jeszcze nie raz łzy popłyną, choć jeszcze nie raz ogarnie mnie wielki ból, że moim dzieciom nie było dane mieć mojej mamy za babcie... Że jej nie było dane być babcią jaką być by chciała...

Rak jest czymś niewyobrażalnie przeokropnym, gdy wygrywa - robi z człowieka wrak, kogoś zupełnie innego, niepodobnego do dawnego siebie... Gdy patrzę teraz na mamę, to widzę starsznie cierpiącą istotę. Nie mogę pomóc. Zatrzymać tego. Tylko przyjmować to wszystko muszę. Gadam jej głodne kawałki, ale to nie sprawia, że mniej cierpi.

 Jak choroba może upodlić.....

Dlatego zdrowie, brak wiekszych kłopotów jest WIELKĄ ŁASKĄ!!!! Nieustannie trzeba za to dziękować, za zdrowie swoje i dzieci, za kase w kieszeni, za dach nad głową, za przyjaciół i rodzinę, bo są tacy, którzy tego nie mają!!! I nie wiadomo dlaczego Ci mają a tamci nie... Nie jest tak, że ktoś zasłużył sobie na jakikolwiek los.

Są po prostu pytania, na które nie ma odpowiedzi.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Sama. Prawie.

No i wziął ją i pojechał!
Na trzy, cztery dni...? Do swoich, do rodziny. On ma duszę wariata. On się dusi w czterech ścianach. Potrzebuje ruchu i przestrzeni... Tylko ja taki domator... Na dodatek z cukrzycą ciążową mocno utrudniającą funkcjonowanie i zaleceniami jak najczęstszego odpoczynku. Wszelkie wypady wakacyjne zostały bardzo ukrócone. Z wakacji prawie nic nie zostało.... Ze słońca i ciepła, które kocham, z letnich wieczorów gdzieś...  a na dodatek chcę, żeby ten czas najtrudniejszy już minął. A to wiąże się z wrześniem, jego powrotem do pracy, zimnem i krótkimi dniami...

Cierpię, że on cierpi, ale jestem jak w jakiejś klatce i z nieustannymi potrzebami... Dlatego przy pierwszej propozycji nie wyobrażałam sobie tej sytuacji.  Gdy drugim razem o tym wspomniał już nie powiedziałam nic. I stało się. Pojechali. Nie wiem jak będą zasypiać, jak Zuz będzie reagować jak obudzi się w nocy.... Ale ona przecież ostatnio taka układna, tak przystosowuje się do nowych sytuacji... Więc liczę na nią i tym razem ;-) 

Już tęsknię za nimi. Choć pierwsze chwile to oddech. 
***
No... właśnie niedawno zadzwonili, że dojechali, a ja z tej tęsknoty za nimi rozryczałam się jak bóbr!!! Tego po sobie się nie spodziewałam...

Hm... Ale właściwie to sama nie zostałam ;-) W brzusiu jest synio, któy nieustannie daje o sobie znać, a to kocham i jest moja cukrzyca. Towarzyszka ciąży nieproszona i po prostu ciągle przeszkadzająca! Tylko... co ją to obchodzi!
W piątek miałam kolejną wizytę u diabetologa. jakoś tak dobrze ten tydzień minął, Pani dr z moich wników zadowolona (oby tak dalej!), więc i ja wyszłam szczęśliwsza i z jakąś taką nadzieją na to wszystko. Następna wizyta na początku sierpnia. Ale wczoraj czy dziś mam kolejną załamkę... Skacze mi cukier po obiedzie, co się nie działo, po prawie nic-nie-zjedzeniu na II śniadanie wynik minimalnie, ale za wysoki. Masz Ci babo palcek. Wprawdzie usłyszałam zdanie, że im dalej z tą ciążą tym więcej będę potrzebować insuliny,  ale nie za szybko to wszystko?
Jedno jest faktem. Prędzej można powiedzieć, że głoduję niż się najadam. Takimi małymi porcjami - któe to maja sprawiać, żeby cukier tak nie skakał... Oglądam Galileo EXTRA o, ogólnie rzecz ujmując; jedzeniu, Ugotowanych i jakoś bardziej czerpię z tego siłę (na przyszłość?:P) niż się dołuję. Wącham pszenne Zuzinowe bułeczki i kolbe kukurydzy, którą obgryza. A cóż mi zostało? Mała kromka chleba pełnoziarnistego, ew. pieczywa chrupkiego z warzywkiem i wędliną. Do tego woda. Woda, woda, woda, woda. 4l dziennie. M. mówi, że mi zazdrości, że chciałby na taką dietę jak ja przejść (objadając się pysznymi, dużymi kanapkami z bułki i nałożonymi na nią cudownościami). I jak ja to robię, że daję radę... Ze strachu. Tylko i wyłącznie. O dzidziusia i złymi wynikami na glukometrze. I jakoś to idzie, choć męczy i dręczy. 
Normalnej diety nigdy nie udało mi się zastosować. Widzę, że musi kierować mną strach, bo marzenie idealnej sylwetki to za mało :P Ja przecież kocham. Kocham zjeść smacznie, pięknie podane i... bez dyktowania mi co mogę, a co nie! O! :)

czwartek, 17 lipca 2014

Zuzkowy tato.

Przecież przed chwilą dosłownie pisałam, że Zuz nie chce zostawić mnie na krok. Że odkąd zaczęłam zwolnienie wszystkie plany wzięły w łeb, bo muszę za nią chodzić krok w krok, zawsze się z nią bawić.. A M. to ma wrażenie, że Zuz go nie kocha.

A jak jest dziś? Jestem potrzebna rzadko.. Nakarmić, nałożyć butki, ubrać.... Jednak nadal woli, gdy robię to ja ;-) Ale rzadko mnie woła; to tata jest najlepszy do zabaw, do ganiania po domu, do skakania, wyjść na dwór, jazdy rowerem. To do taty biegnie, gdy się przewróci lub w innej sytuacji, gdy trzeba utulić. Usypiam niby ja z nią, ale często woła, żeby tata też był, a wczoraj to w ogóle ode mnie uciekła i zasnęła u M. na ramionach. Poza tym bardzo już często bawi się sama!!!! Aż nam dziwnie się robi, że nie potrzebuje naszej uwagi..

No... a tak przy okazji - już takie zdania skleca, że ojojoj. Jednym słowem wspina się po szczeblach rozwoju tak szybko, że ja już za nią dawno nie nadążam :)

Do całego tego "tatowania" przyczyniło się pewnie moje leżenie. Mądra Zuz dawała mi leżeć i przebywanie z tatą uznała za coś do przyjęcia. Tata Zuzi jest wspaniałym tatą.... Jestem spokojna i w pewnym sensie.. wolna.

Poruszam się więcej, więcej robię i trochę oddycham z ulgą. Nie narzekałam na stan domu, gdy leżeć musiałam plackiem. Ale M. tysiąc razy bardziej nadaje się do mężowania i tatowania niż gosposi domowej :) To jakby zupełnie nie jego bajka i raz, że zrobienie czegoś - szczególnie w kuchni łączyło się z małym armagedonem, to jeszcze do posprzątania tego musiało  zawsze dojrzeć. Czasem dzień dwa trudno było dostrzec blat w kuchni, żeby w końcu tak sprzątnąć, że było mniej rzeczy niż ja zawsze zostawiałam (koszyczków, buteleczek, miseczek i innych pirdeczek).
Cieszę się też, że mogę obiad ugotować, że i on wolniejszy przez to i ja sobie na spokojnie wszystko dosmakuje w czas... :) Ale są dni lepsze i gorsze - wczoraj bardziej brzuch mi się stawiał i dziś więcej odpoczywam.


wtorek, 15 lipca 2014

Level 2. Insulina.

Właściwie długo na nią nie czekałam. Minął chyba niecały tydzień, gdy Pani dr, po dwóch moich telefonach, że sama dieta u mnie nie wystarczy (i tak chodzę głodna, i tak chudnę..), stwierdziła, że włączamy insulinę. Najpierw jedna dawka rano i wieczorem, potem trochę większa dawka plus do tego na noc... A wyniki... Jakby takie same.. Dochodzi jeszcze mój stres zapewne - gdy jak coś się dzieje - włącza się u mnie natychmiast.
Kłuje mnie na szczęście M., i samo to jest dla mnie obojętne - jak już się zaczęło - gorzej z tym mierzeniem poziomu cukru i wynikami, które po ilości zjadanego przeze mnie jedzenia właściwie mało kiedy mnie zadowalają..

Wyjść gdzieś, zaplanować coś.... Padaka. Bo czy będzie gdzie w między czasie zmierzyć cukier (umyte ręce, w ciepłej wodzie), czy będę miała co zjeść w odpowiedniej chwili? I odechciewa mi się wszystkiego.... Z tą cukrzycą to czuję się o wiele gorzej niż z niemowlakiem na ręku! To już z nim zdecydowanie łatwiej gdzieś wyjść i zaplanować!!!

Oczywiście zastanawiam się czy czasem nie miałam cukrzycy i wcześniej ale np. nie wykryta... Ale miałam właśnie jakieś badanie na hemoglobinę glikowaną, która wskazuje, że biorąc pod uwagę ostatnie trzy miesiące cukier mam (miałam?) w normie. Ewidentnie teraz zaczęło się coś dziać. To mnie jakoś tak napawa optymizmem, że po ciąży cukrzyca ustanie, a nie przytrafi mi się kolejna przypadłość (jak samo wystąpienie cukrzycy, a potem potrzeba insuliny) i  czy zostanie mi ona po ciąży.


Po pierwszej wizycie u niej i ciągłych niepowodzeniach podczas mierzenia byłam bardzo zestresowana, na drugą (choć miałam iść dopiero tydz. później), zapisałam się i na tamten piątek, bo stwierdziłam, że dość tych stresów - albo niech mnie uspokoi albo przestraszy nie na żarty. Na szczęście pierwsza opcja się sprawdziła;
po pierwsze: jak się będę stresować cukier będzie skakał, meliskę pić, meliskę,
po drugie: nic strasznego się nie dzieje, dawkę insuliny można zwiększać, szukamy ciągle co możemy jeść, a co nam podnosi cukier i wykluczamy (przeklęte węglowodany, jeść je muszę a to one sprawiają tyle kłopotów),
po trzecie: dzidziusiowi nic nie grozi - w sensie, że narządy już ukształtowane w I trymestrze.
Teoretycznie czyta się tam o jakiś powikłaniach, ale nie skupiam się na nich - bo tak naprawdę grożą przy każdej ciąży i jak ma być dobrze, to będzie!
Kolejna wizyta w piątek, ale i tak sobie jeszcze zafunduje telefon do niej, bo śniadaniowy cukier nadal tak samo duży - wciąż taki sam - jak brałam tą insulinę i jak nie O_o.

Dziś wizyta u ginekologa. Trochę miała zdziwko jak powiedziałam jej o insulinie, bo pocieszała mnie, że pewnie dietą wszystko się unormuje. Mhm. Musiałabym chyba pić tylko wodę.
Okazało się, że szyjka bardzo jej się podoba. W końcu jakiś pozytyw!!! :) Nawet nic nie mówiła tym razem o odstawianiu męża, więc może coś tam tego raz czy dwa...? ;-) Brzuch twardnieje mi jakby mniej (hm. poprawka. dziś nie jestem akurat z niego zadowolona.), więc on mnie jeszcze hamuje troszkę. Ale ostatnimi czasy zdecydowanie mniej leżałam! Jako, że ta cukrzyca i coś tam pewnie jeszcze, bo w moczu ketony, kazała mi pić 4l wody dziennie!!! M. chyba musi paletami zamawiać.  Do tego leków tyle, że nie wiem czy mi dnia starczy, żeby ich brać. I liczenie ruchów 3 razy dziennie. I zapisywanie. Jak ja to wszystko zapamiętam?? A mówią, że ciąża to nie choroba - owszem o pierwszej tak powiem - druga to same lekarskie zalecenia :P To przed posiłkiem, to w trakcie, to pół godziny po 3x dziennie, to godzinę po posiłku...

WNIOSEK: wszystko się kręci wokół żarcia, a ja i tak chodzę głodna, a dni przez to tak się dłużą, że w niedzielę myślałam, że skończyłam 32. tydz., a tu się potem okazało, że dopiero 31.!!!! M. się nudzi i wariuje przez to. Się porobiło.

sobota, 5 lipca 2014

Cukrzyca ciążowa.

Oj.... Dawno nie było tylu zmartwień... Jakoś wszystko tak omijało, a ja szczęśliwa dziękowałam, że jest normalnie...
A ja dziś to już miałam chyba poważny kryzys. Od początku ciąży nie miałam tyle stresu i łez.

Choć nie mogłam w to uwierzyć, po badaniach wyszła mi cukrzyca ciążowa; badanie ponawiane wynik jeszcze gorszy. Wczoraj diabetolog - pierwsze wskazówki, potem wycieczka, do szpitala, gdzie owa Pani dr pracuje po zestaw "małego cukrzyka w ciąży" i od dziś rana badanie cukru po wstaniu, przed posiłkiem i godzinę po. Zaczynamy dobrze, zgodnie z normami. Śniadanie i wynik po nim: 161, a mogę mieć do 120!!! I jak przekroczy mam dzwonić do niej... Myślę... dobra... jeden wynik nie będę panikować, dopiero uczę się wprowadzać co mi szkodzi w jedzeniu... Przed drugim posiłkiem wynik OK, po też. A Potem obiad i po nim 157... O nie... dzwonię! Szybka diagnoza; może jem za dużo naraz, jeszcze mniej, ale częściej i jak w weekend będzie się to utrzymywać to w pon. do niej na oddział. Eeee :( Mam nadzieję, że tylko na konsultacje... :/ Przed a'la podwieczorkiem dalej wynik za wysoki, więc po niewiele dobrego się spodziewam.... (EDIT: wynik, 1h po, był niższy od tego przed i w normie. WOW)

Jak jest? To, co nie myślałam, że mnie spotka. Stres permanentny, strach przed zjedzeniem czegokolwiek, a jeść trzeba. Nie tylko dla siebie ale i dla Dzidziusia!!! Pierwszy dzień, a ja już mam tak pokłute palce, że jutro to chyba nie będę mogła na klawiaturze pisać. Bo jeszcze na dodatek oprócz pomiarów obowiązkowych miałam czasem kilka naraz; bo to krew po nakłuciu nie poleciała, bo nie dotarła w odpowiednie miejsce wskaźnika... I tak o... Tyle czasu jadłam co chciałam - od zobaczenia (z niedowierzaniem) pierwszego wyniku przestałam, jeść cokolwiek słodkie, a teraz to jakiś kosmos.

Ostatnio to w ogóle mam wrażenie, że ktoś mnie wsadził w rakietę i wystrzelił gdzieś w przestworza. Ja naprawdę jestem słaba psychicznie. Niby mam tyle czasu. Niby nic do roboty. A jeszcze nic nie zorganizowałam w tej nowej rzeczywistości...
Zuz tym swoim małym rozumkiem naprawdę rozumie co się dzieje. Chyba mogę nazwać, że jest po prostu... wyrozumiała! M. stara się jak może. Ja go nic nie poprawiam, proszę, gdy naprawdę coś musi zostać zrobione. Staram się za wszystko dziękować, za każdą głupotę, co mi przynosi....  Ale i tak jest trochę nieporozumień.. On - po swojemu - ale chce rozładować tą  męczącą atmosferę, mnie to doprowadza raczej do płaczu niż zmiany nastawienia. No i w ogóle jestem ponoć nie do zniesienia i nie zauważam, tego, że się zmienił i tego co robi. Hm...

Ja w środku czuję się więźniem, a wyglądam raczej na darmozjada. Albo leżę jak leń albo przed TV albo z komórką/laptopem.
Czuję się podle, aż mnie rwie by mu pomóc. Ale wystarczy przywołać choćby wczorajszy dzień.. Lekarz, szpital, mama, a brzuch praktycznie cały czas jak balon. Jak leżę jest naprawdę lepiej.... Lepiej też oczywiście nie oznacza idealnie. Okropne to uczucie takiego unieruchomienia. A mi się marzyły Mazury.... Remont też się oddala, ale mam nadzieję dojdzie do skutku! I wydaje się, że plany były takie proste, nieskomplikowane, wakacje wspólne radosne. A tu... Mama, leżenie, cukrzyca i związane z nią niedogodności, które jeszcze przerażają. Tęsknię do normalności...  Do braku strachu...


Mama moja, po serii naświetlań trafiła do domu. Guz w mózgu nie będzie operowany, z powodu  tak dużego zajęcia płuc, co wg lekarzy, spowodowałoby niepotrzebne Mamy cierpienie i nie wiadomo jakie skutki. Gdyby to było jedyne umiejscowienie raka można by o zabiegu rozmawiać... Mama stara się mówić, choć wiele, co by chciała nadal nie potrafi. Lepiej wychodzi jej powtarzanie dobrze znanych piosenek i wierszy... Niedowład nie ustępuje... I to się chyba już nie zmieni.