Tą historię mało kto zna... Może nie jest tak, że nie ma się czym chwalić, ale jakoś tak jest pewien niesmak... Pewna nutka smutku i żalu... Są pewne niedomówienia i znaki zapytania... I ostatnio jakoś to mi znowu siedzi w głowie. A że tu jestem anonimowa... To mogę poukładać swoje myśli...
G. poznałam wieki temu. Razem jeździłyśmy na oazy. Byłyśmy z różnych miast, na początku nie zwracałyśmy na siebie uwagi, ale po kilku latach znalazłyśmy wspólny język. I jak popatrzę w przeszłość, to raczej jest tak, że ludzie wybierali mnie... Ja dałam się wybrać. Nie grymasiłam znajomościami, przyjaźniami. Z jednymi czułam się jak równy z równym, z innymi - czułam się dumna, że chcą się ze mną kolegować, a jak już nazywali mnie przyjaciółką.... To ohoho! :-)
G. była trochę zbuntowana :) Paliła papierosy jako nastolatka i na oazie biegałyśmy obie nad rzeczkę, gdzie ona fajczyła przez patyczki, żeby nie było czuć. Hehehe. A potem guma miętowa i można wracać. Ja byłam zawsze grzecznym i ułożonym dziecięciem :P Może dlatego, że czułam się wolna, ale i odpowiedzialna za własne czyny. Zaufanie rodziców sprawiało, że nie potrzebowałam próbować tego, co zakazane... No ale nie miałam też potrzeby moralizowania innych. Ich życie, ich wybór. Oby dorośli i zmądrzeli i oby nie było za późno ;-)
Wracając do historii - już nawet nie pamiętam jak często z G. się widywałyśmy. Na pewno często rozmawiałyśmy przez internet. A potem... Wyszło tak, że mój chłopak był z tego samego miasta, to z pewnością sprawiało, że widywałyśmy się częściej. chociażby na wspólnych imprezach. Niebawem poznałam jej chłopaka. Znajomość nie poszła jak po maśle, ale nie było źle. A my gadałyśmy. Zwierzałyśmy się sobie. Jak prawdziwe przyjaciółki. Po roku czy półtora nie byłam już z tamtym. A my coraz starsze i częściej się zapewne spotykałyśmy. Jeździłyśmy do siebie.. Ona na siłę chciała, żebym z jej chłopakiem miała dobry kontakt. A nam to różnie wychodziło. Raz się kłóciliśmy, raz rozmawialiśmy...
GG. To było kiedyś centrum konwersacji :) Ze wszystkimi!
Nadszedł taki czas, że bardzo lubiłam rozmowy i z nią i z nim. On był mądry, ale i zaczepny. Czasem dyskusje nie miały końca. Aż do zdenerwowania się na siebie i znowu nieodzywania :) G. znowu nas godziła i tak parę razy :P
Ale u nich zaczęło się psuć. Ona dalej trochę "szalała", on chciał ja ustawić do pionu. Tu gdzieś ona oszukiwała go, to zaraz on był zły jak ona może. A ja tak pomiędzy nimi.... Schodzili się i rozchodzili. A ja nie widziałam w tym przyszłości i sensu. Bo ileż razy tak można? Bo co brnąć w to, skoro nie mogą się dogadać. Lubiłam ich oboje. Ale widziałam sens tylko jak będą osobno.
I pamiętam jakieś spotkanie z G. Ja nota bene zakochana w takim jednym bez wzajemności. Ona poraniona, trochę bez sensu w życiu. I jej tłumaczę, żeby się nie przejmowała chociaż mną. Bo ja z nim gadam, ale ja bym z nim nie mogła być sorry. Trochę znam jego charakter, jego wady. Także dziękuję. A ona na to, ze jej wisi. Możemy se nawet i być razem.
I czas mijał. Nawet nie jestem w stanie powiedzieć tego, ile czasu.... Czy miesiące czy tygodnie.. My znowu. Raz na ścieżce wojennej, raz niekończące się rozmowy. A moja mama nie mogła uwierzyć, że to "tylko przyjaciel". Ale ja naprawdę miałam w nim tylko przyjaciela. Ba! Zwierzałam mu się z moich niespełnionych miłości wyżalałam, na podły los kobiet, przez tych facetów. On raz mi przetłumaczał jak to owi "oni" myślą. A raz mi pierdzielił jaka to ja głupia jestem, po co ja się wkręcam itp itd. Z G. kontakt wtedy się trochę urwał. Ona nie bardzo wiedziała czego i kogo w życiu chce. Ja też jej do końca nie potrafiłam zrozumieć. A on to nawet parę razy przyjechał tu.
Ogólnie fajny był. Ale na przyjaciela. Nic więcej nie chciałam. Bo wiedziałam, że z nim nie wytrzymam!!! Ale lubiłam, gdy mówił, że ładnie wyglądam.. Gdy chciał, żebym wysłała mu z Włoch zdjęcie na tle morza i koniecznie, żeby było widać moje niebieskie oczy.... Choć nic od niego nie chciałam - on oczywiście twierdził, że tez nic nie chce - czułam się przy nim kobietą. Nie brzydką. Choć cierpiałam właśnie z powodu miłości platonicznej, a zaraz potem, krótkiej znajomości, która zapewne potrwałaby dłużej, ale przyznał się, że ma żonę.... Sorry mój drogi. To cześć.
Aż pewnego wieczoru napisał takiego smsa, że na początku nie wiedziałam o co mu chodzi, a potem nie mogłam uwierzyć w to, co czytam. Później się przyznał.... że długo oj długo nie wiedział jak i kiedy coś.... zaproponować.... W każdym bądź razie, zaraz szybki telefon i długa rozmowa. Ej. Weź. No co Ty. Sorry. Po pierwsze nie zrobiłabym tego G., a po drugie sorry, ja z Tobą nie wytrzymam. Ty jesteś bałaganiarz, wiecznie gdzieś biegasz, temperament całkowicie inny od mojego. Fajnie nam się gada. Owszem. Takie samo podejście do życia i w ogóle, ale... Nie... To nie może się udać. A on mnie wtedy pyta czy za parę lat będzie miało znaczenie, co teraz pomyśli G.? Przecież oni już nie są i na pewno nie będą razem... Generalnie pożegnaliśmy się miło, bo noc już była późna, ale ja nie zostawiłam mu nadziei.
Minęło parę dni, a ja nie mogłam dać sobie rady sama ze sobą... Zaczęłam wyobrażać sobie nas razem. Zaczęłam sobie uświadamiać, że ktoś chce mnie pokochać!!! Ale w głowie ciągle krążyła mi G., z która teraz w ogóle nie miałam kontaktu. Nawet nie było jak z nią o tym pogadać no i w ogóle co powiedzieć? Ale przecież... Sama kiedyś dała przyzwolenie... Ale wtedy ja śmiałam jej się z tego w twarz... Myśli o nim nie dawały mi spokoju coraz bardziej. Historię znała moja siostra, dwóch kapucynów. Wszyscy oni znali całą naszą trójkę. Nie widzieli w tym nic złego. Taka kolej losu. Ot co. A ja w końcu przed Najświętszy Sakrament... I mówię w końcu tak. Panie Jezu, mówisz: po owocach poznacie, więc proszę Cię, jak mamy być razem, jak nikogo nie skrzywdzę, niech nam się jakoś to wszystko układa. Ja już nie mogę. Muszę spróbować!
I tak się oto zaczęło... Przyjazdy, spotkania... Pierwsze dotknięcia i pocałunki, że aż wszystko drżało, a ciało wysyłało sygnały gotowości... Ale co z G.? Kto jej powie? Jak? On nie miał z nią już za bardzo kontaktu, ja też... Ale w końcu napisałam... Nie wiem czemu, ale bardzo ogólnego i chyba nawet oschłego maila. I nie wiem czemu... Myślałam, że zrobiłam to jak najdelikatniej potrafiłam.... Cóż, pamiętam, że odpisała mi, ze wiedziała, że tak będzie, ale zrobiliśmy to po chamsku, poza nią, zamiast od razu powiedzieć. A co z naszą przyjaźnią? Już nigdy mi nie zaufa. NIGDY.
I cóż... Widzę ciągle w tym wszystkim swoją winę. Ale wtedy był tak dziwny czas. Wszystko spadło tak nagle, dzień pędził za dniem. Z nią nie mieliśmy dobrego kontaktu.... I wyszło jeszcze na to, że ją okłamywałam, mówiąc wtedy, ze ja z nim to nic.... A ja naprawdę wtedy byłam czysta jak łza. :-)
Życie toczyło się dalej. Spieprzyłam przyjaźń to fakt. To tak naprawdę do tej pory mnie męczy... I z czasem... jest jakoś między mną a G. lepiej. Rozmawiamy... niby normalnie... Choć wciąż mam w myśli jej słowa, które kiedyś powiedziała, że owszem postara się rozmawiać normalnie, ale nigdy nie będzie jak wcześniej.... A ja... czekałam na te owoce, które miały mnie utwierdzić, że wtedy, 6 grudnia, podjęłam dobrą decyzję....
G. w końcu miała nowego faceta. I z nim przychodziło do niej szczęście, a ja już widziałam iskierkę nadziei. Czułam, że może to już te owoce? Że może się pogodzimy? W miedzy czasie nasz ślub, ale nie zdecydowała się przyjść. Stwierdziła, że jeszcze nie jest na to gotowa... A potem życie. Sielanka :) Ja. M. I nasze wady :) Ja, te jego przepracowałam sobie w główce zanim zdecydowałam się na cokolwiek. Zastanowiłam się czy da się jakoś je wpleść w moje życie. I stwierdziłam się da ;-) Choć do tej pory mi wypomina, jak to mu mówiłam, że nam się na pewno nigdy nie uda...
No.. a potem ten okres pragnienia dziecka i jego brak... Wtedy przebłyskiwała mi myśl... Ocho... To byłby prawdziwy owoc, który dojrzał na właściwej decyzji. Więc może jednak... Popełniliśmy błąd. A może to "przez nią" nie możemy mieć dzidziusia... A przecież ona coraz szczęśliwsza, zaręczyli się. Planują ślub... A i dzięki temu nasz kontakt coraz lepszy, coraz mniej sztuczny, a prawdziwszy....
I nagle................. Jest upragniona
ciąża. :))))) Wtedy trochę wszystko ze mnie opadło. Chyba jednak wszystko się teraz ułoży. teraz mogę cieszyć się naszym szczęściem!!!! A dopełnieniem tego było, coś, co można nazywać małym cudem......... Pozioma urodziła się w dzień ślubu G. Dokładnie tego samego dnia!!!! Chyba już mogę spokojnie napisać, że po owocach poznałam. Nasza miłość miała istnieć. Miała się narodzić i właśnie się spełnia w Maleństwie....
Uffff... jak dobrnęliście dotąd wiecie już wszystko. A ja pisząc to trzema podejściami znów wszystko sobie przypomniałam... A czemu to do mnie wróciło? Bo będąc tu, na "wczasingu" u teściów znów się z nią widziałam. Rozmawiałyśmy jakby nigdy nic. Jakbyśmy widziały się wczoraj. Ona szczęśliwa mężatka. Zachwycona Poziomką. Rozmowy o tym o tamtym.... A mi... wciąż ciśnie się na usta: "Czy miedzy nami może być jak wcześniej? Czy wierzysz mi, że nie miałam złych intencji? Czy wierzysz mi, że szczęście Twoje i moje odnalazło się we właściwym miejscu?"
Bo ciągle brakuje mi tej jednej poważnej rozmowy... Na którą nie odważę się pewnie na żywo.... Ale muszę się odważyć. By wszystko sobie wyjaśnić i odzyskać przyjaciela...
P.S. Żeby dorzucić jeszcze smaczek. Przypomniało mi się jeszcze jedno ;-) Na naszym ślubie, świadkiem ze strony M. był mój pierwszy, były. :) Oni się tu jako tako kumplowali. A my się Ładnie rozstaliśmy. I ja nigdy nie czułam do niego złości, żal pewnie przez jakiś zcas był, bo to on zdecydował o finiszu... Z nim też się widzieliśmy. On szuka i błądzi ;-) Aktualnie sam. I patrzył z taką tęsknotą na tą naszą córeczkę....