wtorek, 30 września 2014

Córeczka tatusia i synek mamusi?

Dopóki nie urodził się Karolo nie sądziłam, że można kochać kogoś bardziej lub tak samo jak Zuz. Gdy pojawił się on na tym świecie nagle ta miłość się znalazła! Uwielbiam się w niego wpatrywać... :) Gdy je, gdy zasypia na moich rękach lub po prostu gdy śpi... Nie mniej oczywiście kocham Zuzankę. Uwielbiam ją utulić, gdy Mały jest w łóżeczku; popieszczochać się z nią :) I ona też to lubi. Ale nie oszukujmy się - na wspólne tulaski nie mamy zbyt dużo czau.. I choć ktoś mi kiedyś powiedział, że gdy urodzi się kolejne dziecko, to to pierwsze chcąc nie chcąc ma poświęcane mniej uwagi, to ja się z tym nie zgadzam. Nasza córka nie musi żebrać o zauważenie, wspólną zabawę.. I myślę nawet, że nie jest zazdrosna, ba! bardzo kocha braciszka. Jak dziś wróciłam z nim ze swojej wizyty u lekarza, to ona mało co nie przewróciła nosidełka tak chciała go głaskać i tulić :)

Ale dziś miałam pierwszy samotny spacer z synkiem. Nota bene przed chwilą z niego wróciłam, noc ciemna już, ale tak przyjemnie ciepło - choć chwilowy deszcz chciał mnie przepędzić do domu - jak tylko wyszłam. A M. pojechał z córką na tzw. "kulki". Wyszaleć się... :) No i tak sobie samotnie spacerując zastanawiałam się czy ona będzie córeczką tatusia a on synkiem mamusi? Bo nawet teraz M. się śmieje, że to on wymyśla jej zabawy - bawią się w kuchnię, pieką prawdziwe ciastka, robią żelki z galaretki, układa z nią klocki i czyta książeczki. Bo ja wtedy mam najczęściej pewnego osobnika na cycu - albo po prostu ogarniam dom.. No dobrze... albo wreszcie odpoczywam nic nie musząc - bo tata wrócił do domku!

Nie wiem jak będzie, zawsze wydawało mi się, że to ta pierworodna będzie moim "ukochanym" dzieckiem. Póki co jej młodszy brat nie zyskał na przewadze ;-) Kocham ich oboje tak samo. On jedynie taki bezbronny. Potrzebuje całkowitej opieki i troski. A czasem wyłączności... Ona wie, że nie zawsze może się do mamy przytulić, więc tuli się do tatusia - jak nigdy. Ale zasypiać dalej chce tylko ze mną! Więc ja najpierw usypiam jedno, a potem drugie...

Już nie mogę się doczekać jak oni będą razem się bawić, a my tylko na to z boku patrzeć ;-)


sobota, 27 września 2014

Nieporadność.

Njamłodsze śpi, po spacerze w dniu, o którym można powiedzieć "złota jesień" - a właściwie dopiero po południu tak pięknie się zrobiło... Siedzimy sobie w hotelu i czekamy na Zuz i tatę. Bo oni na basenie! A że mżna korzystać z hotelowego basenu, tuż za naszym miastem odkryła moja siostra, która z mężem i córeczką też tu jest. Zuz nie posiadała się z radości i o basenie mówiła cały dzień! My mamy chwilę odpoczynku bo Mały jest za mały... Na baseny.. :) Ale lubię jak możemy jechać wszysyc. Po basenie dziewczyny przyjdą tu - do sali zabaw - gdzie się ocieplą po kąpielach, pobawią, by potem w drodze powrotnej zasnąć już na noc :) Karolo nie jest wymagający, więc można powiedzieć, że rodzice będa mieli wieczór dla siebie!

We wtorek minie 4 tygodnie życia naszego synka. Mogę powiedzieć, że nadal zcasem to do nas nie dochodzi, że go mamy. Że mamy syna. On taki Malusi, a do tego spokojny - jakby go nie było. Nie umie się jeszcze do nas uśmiechać, reagować jakkolwiek inaczej niż płacząc. Także na razie tylko cycusia i rośnie. Czekmay więc na pierwsze uśmiechy, które rozpoczną jego coraz to kolejne nowe umiejętności...
Ja jakoś staram sobie radzić będąc sama w domu z maluchami. Ale możliwość posłania Zuzanki na górę do babci, bądź wujka - jak jest, jest zbawienne. Babcia czasem sił ma mniej i nie wrabia, ale z reguły mam trochę tego spokoju. I mogę wtedy choćby posprzątać, obiad ugotować. I dom z reguły wygląda lepiej niż przy samej Zuzi. O ironio. I choć wszystko może się zmienić, chyba lepiej, że trudniejsze dziecko było wcześniej. Teraz za to jest łatwiej :)  Teraz po prostu widzę, że to nie nasza nieporadność. Tylko naprawdę są dzieci łatwiejsze i trudniejsze...

I niby jest OK. Niby jest dobrze. Ale ja się wcale nie czuję za dobrą matką, żoną... Wszystko jakieś takie... na słowo honoru. Na cienkiej niteczce, która zaraz może się zerwać... Tracę cierpliwość nazbyt często, gdy Małe karmione, a ja odcięta przez to, by odpowiednio kontrolować starsze. Które głupie nie jest i wie, że może robić, wtedy, co chce. Generalnie broić i nie słuchać się... A wczoraj - no chyba z lenistwa - zasikiwała się nie wiem ile razy, zamiast wołać po nocnik. Znaczy wołała po fakcie. A lenistwo wytworzyło się w niej przez nocne pieluchowanie i świadomość, że rano mama zajęta Młodszym i zanim zostanie przebrana może sobie bezkarnie sikać w pieluchę...
Obiady niby są, ale ja ich nawet dobrze na dłuższy czas zaplanować nie umiem, jakies takie monotonne, bez pomysłu...
A spacer? Dopiero jak M. wróci, bo sama z dwójką jakoś brak odwagi.. Choć raz byłam, ale ciągle jakiś stres był, że Karolo się obudzi, że Zuz za daleko pobiegnie, że on będzie ryczał, a ona nie będzie chciała wracać. I tak we dójkę jednak raźniej. Tylko dzień coraz krótszy... i niedługo czekanie na M. nie będzie rozwiązywało problemu. Choć ja tak lubię, gdy wychodzimy wszyscy. Choć nawet już teraz czasem wracamy po ciemku. Ale radośni!
No i jazda samochodem, co ciągle i chciałabym i boję się i wmawiam sobie, że nie lubię. Bo jak to jest, że z jednej strony chcę być samodzielna i niezależna, a zdrugiej całkowicie mnie do tego nie ciągnie?? W każdym bądź razie dziś sobie musiałam zrobić badania, a wiaodmo, że musiałam obrócic szybko. Bo Mały rano śpi mało i cycuje często. Więc pojechałam samochodem. I całkiem normalnie było :-)

Generalnie nie czuję się, że wszystko ogarniam. Że siebie i dom i dzieci. Taka jestem... byle jaka. Byle by było. Bez kreatywności bez umiejętności poukładania tego wszystkiego w ładny obrazek.

Bo chciałabym chociażby pójśc do fryzjera. Wyrównać włosy, skrócić grzywkę... To ta wizyta, na któą nie zdążyłam, bo mnie wcześniej położyli do szpitala.. I jakoś boję się i nie potrafię odnaleźć na to czasu... Bo on jeszcze taki nieuregulowany ze snem i jedzeniem... Zostawię go i będę się stresować... Więc tak chodzę... Jak chodzić bym nie chciała.. A to tylko wierzchołek góry lodowej. O.

wtorek, 16 września 2014

Mamo...

To już chyba ostatni post o niej... Po czasie wszystko wygląda inaczej, z każdym dniem jest inaczej...  Przede wszystkim coraz więcej we mnie niezrozumienia tej całej sytuacji. Dlaczego? Pytam dlaczego ona tu nie przyjedzie, dlaczego nie poczyta tych bajeczek, które kupiła dla dziewczyn, jak będą starsze, dlaczego nie mogę do niej zadzwonić i powiedzieć jak wesoło było na spacerze z dzieciakami, dlaczego nie mogę wysłać jej mmsa, dlaczego ona nie zadzwoni, dlaczego nie mam jej w telefonie w najczęściej używanych kontaktach? Dlaczego nie przyszła do mnie do szpitala, dlaczego nie mogłam do niej zadzwonić i wszystkiego jej opowiedzieć?!
Może to dziwnie zabrzmi, ale ogarnia mnie "pusty śmiech" jak sobie uświadamiam, że ona nie żyje... No bo jak to?? Poza dniem pogrzebu nie byłam w domu rodziców.. Tato tu przyjeżdża... Ja nie mam tam potrzeby i może odwagi?
14 września - w dniu jej 57 urodzin, których... nie dożyła, była msza św. za nią w 30-ty dzień po śmierci. I było mi wtedy tak pusto i smutno... Coraz częściej tak jest. Choć w tym wszystkim najpiękniejsze jest to, że taką chorą, zbolałą, łysą muszę specjalnie sobie przypominać. Na co dzień towarzyszy mi obraz zdrowej mamy. Szczęśliwej. Mojej mamy i babci.

Na pogrzebie dowiedziałam się o jeszcze jednej rzeczy! Pięknej!
Pisałam kiedyś o mamy przyjaciółce, u której jakiś czas temu wspólnie byliśmy, że też ma trzy córki i choć sama zdrowa to te jej dziewczyny jakoś nie do końca mają szczęśliwego życia i takiego, jakie by sobie wymarzyły. Ta najstarsza ma najbardziej poranione serce.. Mając dwójkę dzieci, bez pracy i pieniędzy (naprawdę na życie dają jej rodzice, którzy muszą kasę wyciągać spod ziemi....), w obcym mieście ucieka przed przeszłością, zaszła w kolejną ciążę z facetem, który nie wydaje się być odpowiedzialnym... Także moja mama dzieliła się radością kolejnych wnuków - jej przyjaciółka też mogła powiedzieć o ciąży tylko jej mniej wesoło było...
Ale ta dziewczynka urodziła się w dniu śmierci naszej mamy... 15 sierpnia... i jej mama dała jej na imię tak jak miała moja mama... I piękne to, bo czuję jakby mamy trochę tu na ziemi zostało.... Bóg daje życie za śmierć... A moja mama myślę też z góry będzie specjalnie czuwała nad tą córką swojej przyjaciółki i jej dziećmi...

Coraz mocniej uświadamiam sobie, że jej tu nie ma i coraz mocniej czuję ten brak. Myślałam, że będzie łatwiej, a widzę, że będzie coraz trudniej.

czwartek, 11 września 2014

9 dni życia.

Nie wiem czy robię przestępstwo siedząc tutaj. Pijać kawę Inkę i zajadając herbatniki.... Bo chyba będąc sama ze śpiącym bąblem powinnam zająć się domem. Tym co "czeka" na taką chwilę wolnego właśnie... No dobrze, ale to za chwileczkę....

Jak nam idzie z początku? Całkiem nieźle, ale to chyba tylko dlatego, że M. mam tydzień zwolnienia na mnie. Zuzia ma kompana do zabaw a ja pomocnika... Od poniedziałku normalne życie wszystko zweryfikuje... Póki co czuję się całkiem wyspana i ogarnięta :) Małe pięknie śpi i nie ma wielkich wymagań. Nawet mnie zadziwia fakt, że nie muszę być do niego specjalnie z niczym przygotowana, wystarczy cyc! Już zapomniałam o tej prostocie :) Jem ostrożnie, ale bólów brzuszka póki co nie miewamy. Jakie to cudowne uczucie!!! Zuzaczek jest tak cudowną siostrzyczką. Chętnie pomaga/przeszkadza przy przebieraniu, kąpieli. I szczególnie rano po przebudzeniu jest cierpliwa, gdy karmię jej braciszka. Jej dorosłość zadziwia mnie każdego dnia. Choć jeszcze nieraz złapie mnie pewnie niezły nerw, gdy nie będę mogła ogarnąć potrzeb dwójki naraz.

A tak w ogóle, nie pisałam jeszcze, że jak rodził się Lolek okazało się, że jest trzy razy opętlony pępowiną - dwa razy wokół szyi i raz wokół tułowia. Jeju. Jak on by się narodził sn? Czy nie da się tego zobaczyć na usg?? Na moje i jego szczęście odbyło się cc bez stresu i w błogim spokoju....
Mamy tylko jeden z nim problem... Duży czy mały jeszcze się okaże.... Bo właśnie na ostatnim usg, po którym nota bene na drugi dzień wylądowałam w szpitalu wyszło, że Lolek ma zastoje w nerkach. Lekarz kazał się nie martwić, że z reguły sam mocz odpływa. Oczywiście neonatolodzy - choć to dla nich miała być informacja, bo mieli te zastoje sprawdzić - nie czytali zapewne opisu tego usg, my sami poprosiliśmy o sprawdzenie. No i wyszło, że mocz nie odpłynął... Przy okazji więc badanie i posiew moczu, ale nie wykazały one żadnego zakażenia.. Dlatego od razu po szpitalu zostaliśmy skierowani do poradni nefrologicznej. M. udało się zapisać już na miniony poniedziałek. Prywatnie oczywiście... Na diagnostykę jeszcze za wcześnie. Zobaczymy co będzie działo się dalej. N razie co 2 tyg. badanie moczu, co miesiąc posiew... Obserwowanie temp. ciała czy nie robi się jakieś zakażenie... No i skierowanie na usg do dobrego specjalisty... Chyba bardzo dobry - bo przytula za nie 170 zł.... Raz czuję spokój, raz się martwię. Ale liczę, że wszystko będzie dobrze i szybko się z tego wykaraskamy. Że przyczyna jest dość błaha i może samo ustąpi??

Były ciepłe dni, więc i spacery zaliczone. Ale młodego muszę szybko zachustować (na razie wydaje mi się taki maciupeńki). Bo w wózku wcale nie zasypia tylko płacze. Uspokaja się na rękach, odłożony zaraz się budzi. Tlen w ogóle nie działa na niego póki co usypiająco :P

A my na razie cieszymy się swoją wspólną obecnością :) Całej rodziny. :))) Szkoda tylko, że jesień przyszła...

niedziela, 7 września 2014

Nasza szpitalna przygoda.

A zaczęło się od tego, że cc miała być zaplanowana i wcześniej, więc "niech się Pani zgłosi do tego i tego doktora, niech Pani porozmawia co i jak...". I wizyta umówiona była i poszłam na nią i Pan dr pamiętał mnie, w sensie, że moja Pani dr faktycznie na mój temat już z nim rozmawiała. Usłyszałam po raz dziesiąty o zagrożeniach związanych z cukrzycą i że są te inne wskazania, więc cc, no i że wcześniej... "Ale niech Pani przyjdzie w poniedziałek na usg zobaczymy ile dzidziuś waży, bo jak już jest duży to może od razu Panią położymy do szpitala."
No a ja wiedziałam, czułam, że duży to on nie jest, bo by się nie miał, gdzie duży zmieścić. Całkiem więc spokojnie szłam na to usg. Toż to dopiero 37 tydz. Ciąć mieli w 39tyg... No a na usg się zdziwiłam... Bo chociaż Maluch niecałe 3kg Pan dr stwierdził, że na izbie widzieć chce mnie dnia następnego! A ja.... Szok! Płacz. Ludzie, którzy widzieli mnie wychodzącą z gabinetu myśleli pewnie, że coś z dzidziusiem... A to tylko ja nie mogłam uwierzyć, że już zaraz mam się pakować. A co z Małą? M. ma już rady w szkole. Wszyscy jak na złość powyjeżdżali. W domu niby po remoncie, ale jeszcze za dywanem mieliśmy pojeździć, za stołem. Jeszcze tydzień, choć tydzień... Błagam dra o kilka dni... On mówi, że siłą mnie nie zaciągnie, ale cukrzyca to jakieś zagrożenie, trzeba mnie w szpitalu już obserwować, choć z tydzień. "No 10 dni Pani u nas poleży" ( że już za tydz, cc?). Ja już czarne wizje jak będę funkcjonować na szpitalnej diecie - przecież w domu miałam ustalone swoje pory jedzenia wiedziałam co mogę, co nie. Dieta w szpitalu - nawet cukrzycowa pozostawia zawsze wiele do życzenia...
Ale co? Ja nie miałam odwagi brać odpowiedzialności za Malucha sama w domu. Bo niby zagrożenie obumarciem wewnątrzmacicznym też istnieje przy cukrzycy ciążowej.. A tam dzień w dzień ktg i jeszcze miliony razy słuchanie jego serduszka przez położne.
Więc faktycznie poleżałam tydzień - pojadłam przeróżne rzeczy i nadziwić się nie mogłam, że cukier aż tak bardzo nie skakał. Insulinki zwiększyć sobie musiałam i generalnie głodna chodziłam o wiele gorzej niż w domu... Ale.... "obserwowali mnie";
-Jak tam Pani cukier?
-Dobrze.
Od szpitala zawsze bronię się rękami i nogami. Ale tam jakoś szybko się przyzwyczaiłam. Bo leczyć nikt mnie nie leczył i był to mimo wszystko czas radosnego oczekiwania... Wiedziałam, że czeka mnie cc, że będzie jeszcze szybciej niż myślałam, bo nawet w 37 miała niby być, ale jak lekarz zobaczył, że nic się jeszcze nie "rusza" to stwierdził, że poczekamy jak skończę 38 tydz. A była to niedziela.. Jako, że wtedy ten lekarz prowadzący moją salę miał dyżur, w pon. go nie było. Umówiliśmy się więc, że we wtorek jestem na czczo i zobaczymy...
Czekałam pełna emocji, dzień przed modliłam się, żeby tylko nie było komplikacji, żeby ze mną i z dzidziusiem było wszystko w porządku i niech Maryja się opiekuje i da mi cierpliwość jeśli jednak to nie będzie wtorek. I... i niech mama nade mną czuwa... A w nocy śniło mi się, że idę do tego szpitala na tą cesarkę i mama trzyma mnie za rękę!!! Jak się obudziłam i sobie to uświadomiłam, to aż się popłakałam. Czyż mogłam mieć piękniejszy sen??
Rano lekkie zamieszanie - jeszcze przed wizytą (to dzięki cioci, która podgadała komu trzeba - bo wróciła z urlopu i zaczęli trochę wokół mnie skakać...). Badanie, usg... 38 tydz. skończony. "Dzisiaj Panią rozwiążemy". Kamień spadł mi z serca. Bo to czekanie też się dłużyło, głód mi doskwierał i coraz bardziej mnie denerwował.
Potem wszystko jakoś szybko poszło.... Tu zabieranie swoich rzeczy, windą z łóżkiem dwa piętra wyżej. Na porodówce cisza i spokój, nikt nie rodzi. Tylko my, bo M. zaraz przyjechał. "Niech Pani przygotuje jedną pieluszkę". Boziu i wyjmuję ją.... I zaraz nałożą ją istotce, której jeszcze tu z nami nie ma!!! Jakie to cudowne, a zarazem niesamowite uczucie. Powolne wypełnianie dokumentów, uśmiechy, oczekiwanie. "Jakie Pani chce mieć znieczulenie?" Oczywiście zewnątrzoponowe, chce go widzieć jak najszybciej!!! Świetny anestezjolog... I w ogóle wszystko w takim moim spokoju wewnętrznym. Zaczęło się... A ja czekałam w pełni świadoma i strasznie mi się dłużyła ta chwila, ale drugie cięcię trwa trochę wolniej i inaczej. Trzeba się pierwszej blizny pozbyć i w ogóle.. Ale w końcu go wyjęli, a on nawet nie zapłakał - widziałam jak go wyjmowali, wyglądał jakby się nie zczaił, że zmienił środowisko :) Spał dalej i ssał sobie buzią :) Pokazali buzię, pokazali jąderka. Zabrali na umycie, ważenie itp i wtedy wydał głos :)) Potem Pani położna znów go przyniosła, przytuliła jego buzię do mojej, jaki on był cieplutki!!!!! łzy wzruszenia popłynęły. Kurcze... Synio jest na tym świecie!! Mnie zszywali, a Karolek był z tatusiem - cichutki i grzeczniutki....

I tak jest do dziś. Zje i generalnie śpi. A jak nie śpi... to nie płacze!!! A z Zuzią nie było tak różowo... Oj..
Trochę po cc wycierpieliśmy się w szpitalu, ale z dnia na dzień jest coraz lepiej :) Zuzinka jak najlepsza starsza siostra przyjęła braciszka i póki co jest dla mamy bardzo wyrozumiała, a jak Karolek płacze to sama krzyczy, że mam go wziąć na ręce!!!
Oby teraz to wszystko potrafić pogodzić, zmienić szpitalny rytm na ten domowy z tyloma obowiązkami - jak się teraz wydaje..
Kązdy dzień będzie więc naszym nowym sukcesem :)

sobota, 6 września 2014

Lolek.

2 września urodził się nasz syn. Karol Franciszek.
Ważył 2840g i miał 53cm.
Dostał 9pkt w skali Apgar.
Dziś wróciliśmy do domu, ale w szpitalu byliśmy już od 26 sierpnia.
Szczęście i przerażenie jednocześnie - jak teraz sobie radzić?
Teraz idę złapać trochę snu, ale obiecuję szukać chwili, żeby móc wszystko opisać.

 A na deser... Jedno z pierwszych... :)