Bal jesienny. Jak co roku. W mojej pracy. Idę. Ale z samochodu wyszłam praktycznie z płaczem :/ Bo wychodząc z domu Matka nie może szykować tylko siebie - choć i tak nie było najgorzej, tylko ogarniać jeszcze jęczącą rzepę. Zwaną również Poziomką ostatnio bardzo przylepiającą się... Bo to nakarmić trzeba, bo to przebrać... A w ogóle to po co ja wychodzę?! Najlepiej przecież jakbym została tego wieczoru z NIMI!!! I niby M. nie miał tego na myśli, ale tak to wyglądało... Postanowiłam również pomalować paznokcie. Pod kolor sukienki. A jakże! Już jadąc w samochodzie podmalowywałam je po raz trzeci!!! Bo przecież nie miałam kiedy pomalować tak, żeby sobie spokojnie wyschły... Tragicznie to musiało wyglądać, wiec chowałam je pod stół, a potem to już ciemno było... Dobrze, że makijaż jako tako wyszedł.... No.. tylko mało brakowało, żeby się zmył, bo moim krzykom w aucie końca nie było. A M. mówi, że jemu to właściwie o nic nie chodzi i to JA wprowadzam nerwową atmosferę jak gdzieś wychodzę. Jaaaaasne. Tylko czemu oprócz swojego wyjścia mam na głowie cały dom?!
Ale byłam i choć nawet tam miałam chwile załamania i pytałam sama sienie co ja tam kurna robię?! Muł i buc. Że ja w ogóle to ze świata innego, że choć znam i tego i tamtego to właściwie tak naprawdę to nie ma z kim porozmawiać. Bo koleżanka, która iść miała jako towarzysz duszy (hehehe) wypięła się pod sam koniec i nie chciała nawet powiedzieć dlaczego..... Muzyka w uszach, alkohol w głowie (dobrze, że wyszłam po 22.00 bo coraz bardziej kolorowo było w głowie) i trochę się jednak odstresowałam.
Poczułam się też piękna i potrzebna. Poczułam, że nie jestem jednak starą kwoką - żoną i matką. I choć ONI wystarczą mi za cały świat, dobrze wiedzieć, że wraz z nimi świat się nie skończył. Że istnieję też dla innych.
Ale tak ogólnie... to ciężko wyjść ze swojego kokona nieśmiałości i braku wiary w siebie. Choć czasem myślałam, że to już za mną, że to był wiek młodzieńczy, widzę, jak to we mnie siedzi... Widzę, że nadal przychodzi czas, kiedy się boję... I wstydzę. Siebie.
Ja jakoś nigdy nie umiałam nawiązywać przyjaźni w pracy, te "kółka wzajemnej adoracji" to nigdy nie był mój świat. Nie przejmuj się tak!
OdpowiedzUsuńw sumie takie sytuacje chyba jeszcze bardziej bolą, niż gdybyś została w domu.
OdpowiedzUsuńŚciskam mocno :*
Żeby nie było - pamiętam o Tobie.
OdpowiedzUsuń:*
Usuń