wtorek, 25 czerwca 2013

Mama.

Moja mama ma raka. Piszcząc to czuję się jak alkoholik, który musi się przyznać, że jest alkoholikiem... Jakoś tak trudno mi to sobie uświadomić... Ciągle mówi się: "zmiany w płucach" i brzmi to jakoś łagodniej... Ale jest przecież wcale nie łagodnie i ostatnio bardziej się boję..

Wszystko zaczęło się jak byłyśmy w ciąży z dziewczynami. Mama miała rutynowe badania kontrolne w pracy, aż tu nagle okazało się, że prześwietlenie płuc nie jest OK... Wielkie przerażenie mamy, płacz... I nasze - moje pocieszanie wszystko będzie dobrze!!!! Wiadomo. Niedopuszczenie do dalszej pracy i oczekiwanie... Badania.. W końcu - w same święta wielkanocne operacja. Wycięcie. Tego, co było widać i jeszcze kawałeczka. Później informacja, że był to przerzut z mięśniaka macicy, na którego mama była wcześniej operowana i zmiany też okazały się złośliwe...

Za niedługi czas szczegółowe badanie całego ciała w Bydgoszczy.. Wyniki przysyłają pocztą, a mama boi się otworzyć kopertę... Dziwiło nas to. Ja byłam paraktycznie pewna, że wszystko będzie ok. A jak nawet nie jest ok, to zacznie się raz dwa dalsze leczenie. Chyba lepiej to wiedzieć! Ale kopertę otworzył dopiero doktor na wizycie....

I okazał się, że nadal są niewielkie zmiany, więc chemia.......... I tu kolejny ból dla mojej mamy... Jak to będzie... Wypadną włosy... Złe samopoczucie... Bała się okropnie, ale wiedziała, że musi przejść i starała się być silna... Pierwsza chemia zaczęła się jak rodziła moja siostra... Kolejna jak ja....  I tak odtąd ani mama za bardzo nie miała z nas pożytku ani my z niej. I choć inaczej wyobrażałam sobie początki macierzyństwa. Jakoś dałam radę. Mimo iż wydawało mi się, że bez pomocy kogoś, kto już to przeszedł, nie będę potrafiła sama się wszystkiego nauczyć... Ale ja jakoś dałam radę... czasem tylko tęskniłam za możliwością pomocy od Niej... Ale trudniejsze jest to, że my nie możemy być przy niej tak bardzo jak byśmy chcieli!!! Nie dość, że dziewczyny małe, to jeszcze za bardzo nie można z nimi na taki oddział wchodzić... A jak mama w domu? To nawet, gdy tam pojedziemy, to jest tylko zamieszanie z dziećmi, trudno mówić o pomocy.....
Ale jakoś przeszedł cykl chemii. Włosy zaczęły odrastać. Mama zaczynała coraz bardziej cieszyć się życiem. Kolejne badanie. Tym razem na miejscu. I nasza radość, że wszystko już się skończy. Ale mama znowu nie otwiera koperty. W końcu wizyta i ta sama wiadomość... Chemia nie pomogła. Tyle, że nie ma przerzutów..

I tu już zaczęłam się zastanawiać... Martwić... Że jednak nie są to "jakieś zmiany" nigdy nie nazywane w naszej rodzinie.. Nie wystarczy zadziałać ot tak i już po wszystkim... Niby tyle się słyszy o raku. O tym jak ludzie walczą.. Wygrywają i.... :/ przegrywają... A ja zachowuję się jak 5 - letnie dziecko. Zauważyłam, że ciągle wmawiam sobie, że to co przytrafiło się mamie, to coś zupełnie innego. Że nie ma możliwości, że będzie źle. Że musi być dobrze. I nawet obawy mamy są dla mnie jakieś niezrozumiałe... Miała chemię - powinna ona zwalczyć i wybić wszystkie zmiany... Więc dlaczego tak się nie stało? Przecież zmiany są malutkie...

Teraz mama jest w połowie drugiego cyklu innej chemii (no właśnie... nie miałam pojęcia, że chemie są różne....). Znów miała badanie, zmiany nadal są... A ja? Teraz przeraziłam się nie na żarty. Ta chemia już miała przecież być jakaś super. Tak droga, że NFZ miał specjalnie wyrażać zgodę!!

I teraz to już nie wiem, co będzie... Boję się. I nie chcę sobie wyobrażać, że może się nie udać... Ale... coraz bardziej się martwię.. Nawet "zmiany" zaczęłam nazywać... RAKIEM... Od jakiegoś czasu modlę się Koronką o zdrowie... Do tej pory myślałam, że to tylko kwestia czasu... A teraz to już nie wiem... :(

Ciągle tylko wyczekiwałam tego czasu, że wszystko szczęśliwie się zakończy. Mama odzyska siły i będzie mogła na przeróżne sposoby opiekować się dziewczynami. Tak jak marzy. Jak prawdziwa babcia... Teraz... nawet nie ma siły wziąć je na ręce.....

sobota, 22 czerwca 2013

Zasypianie part. II

Już przestałam się łudzić. Chociaż często miałam nadzieję...  Teraz widzę, że z tym jej spaniem... To zależy od dnia... Nie jest to komfortowe, ale da się znieść... Godziny zasypiania owszem. Raczej stałe. Drzemki koło 10.00 i 15.00. I nocne zasypianie ok. 21.00. Pobudka... 5.00 - 6.00. Oczywiście są wyjątki od tej reguły....

Ale cóż... Jak jest cycek... Można zasnąć :) A było już kilka prób. Kilka dni, kiedy i w dzień i w nocy zasypiała sama. W łóżeczku. Ale potem ni stąd ni zowąd kładzenie do łóżeczka skutkowało tak przeraźliwym płaczem, że potem płakałam razem z nią. I często nie wiedziałam, gdzie popełniłam błąd... Tyle razy było dobrze a dziś jest coś nie halo... Więc od jakiegoś czasu znowu zasypia przy piersi, a potem ląduje w swoim łóżeczku (czasy, kiedy nie dawała się przełożyć były najgorszymi z najgorszych, jeśli idzie o niewyspanie).
Ale wczoraj nagle znowu było inaczej!
Jak zwykle kaszka.
Kąpiel.
I cycuś. Na zaśnięcie.
Jeden. Nie śpi.
Drugi. Dalej się kręci.
No nic. Leżymy z nią. Ona uśmiech od ucha do ucha. Klaszcze sobie. Patrzy na mnie. Zamyka trochę oczka... Jeju!!! Jaki to był cudowny widok!!!! Jak takie duże dziecko. Co samo sobie zasypia. Ale nie śpi dalej.
Z drżeniem serca przełożyłam ją do łóżeczka. Nie ma płaczu, ale spania też nie :P Potem znowu między nas. I nie chodziła jak zwykle po całym łóżku. Nie próbowala z niego zejść. Tylko tak się słodziutko mościła z uśmiechem na ustach. :)

A oczka coraz mniejsze...

Przełożyłam ją znowu do łóżeczka i po chwili zasnęła...... Znalazła odpowiednie miejsce i pozycję...

I ech.... To był dla mnie tak cudowny widok.... Bo ona tak rzadko zasypia sama...

czwartek, 20 czerwca 2013

Patrząc na to z innej strony...

Wczoraj byliśmy u znajomych. Dwójka dzieci. 3 lata. 7 miesięcy. Ona pół etatu. On pracuje do ok. 17.00. Ona wraca, przejmuje dzieci, sprząta, gotuje, zabawia... On wraca, szybkie zakupy i na dwór z dzieciakami.  I Ona mówi, że czas tak im leci. dzień w dzień. Nie ma kiedy porozmawiać. Gdzie jest ten czas, co kiedyś? Kiedy mówiliśmy sobie o wszystkim, kiedy rozmowy nasze nie kończyły się?? Usłyszałam, że zapaliła im się czerwona lampka, że chcą zacząć na nowo dbać i o swoje małżeństwo..

Ale tak sobie dziś pomyślałam.. Może nie mam często ogarnięte. Może nie co dzień jest ciepły obiad. Ale, gdy oboje jesteśmy w domu i Mała śpi to my też się kładziemy jak za dawnych czasów. Odpoczywamy głaszcząc się po stopach. A jak nie śpi to bierzemy rowery i jedziemy do centrum na lody lub po prostu się przejechać. Albo spacer po osiedlu... Grunt, że razem. Że we trójkę możemy cieszyć się sobą!!!

I pewnie często mogłabym zostać w domu i wtedy ogarniać. Nie ma lepszego czasu niż ten. Ale mi szkoda. Zwyczajnie mi szkoda tego wspólnego, radosnego czasu razem. I wolę oddychać słońcem zapominając o tym, co zostawiam.

Bo mocno wierzę w dwie rzeczy :) Że pokocham jazdę samochodem i nadejdzie taki czas, że będę ogarniać się jako żona i matka :) Będą ciepłe obiady, ciasta na deser, imieniny z przyjaciółmi i smakowitościami na stole, piękne kwiaty na parapetach i na ogródku. I w ogóle... będę kochała swój dom... i będę czuła, że tam, gdzie mieszkam jest mój dom....

środa, 19 czerwca 2013

Blogosfera.

Dziś postanowiłam wyruszyć w głęboki świat blogów... Ostatnio coraz więcej ich podczytuję. Coraz bardziej mnie fascynują.... I nie miałam pojęcia, że można spotkać tyle ich wartościowych!!!

Do tej pory siedziałam tu sobie cichutko...
Pisałam dla siebie... dla M.
Jemu dałam link do tego bloga, gdy byłam w szpitalu po narodzinach Poziomki.

Teraz będę komentować. I podpisywać się swoją nazwą. Może ktoś zawita... Jakby coś. To: Dzień Dobry :)

Jestem tu sobą. Jak się widzę. Swoje życie. A czasem tu jest najciężej. Bo wylewam się z wszystkiego co boli. Jeśli oczywiście znajdę na to czas....